[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wywołane niespodziewanym wybuchem siostry. - Wracajmy na ranczo, póki możemy.
- Mam nadzieję, że Thornowi i Nakiemu nic się nie stanie - powiedziała Sissy z
niepokojem.
- Ja także - zawtórowała jej Trilby.
Ze zrozpaczoną Julie wlokącą się z tyłu dotarli do koni, gdzie Trilby przeżyła chwilę
strachu, kiedy jej łagodny wierzchowiec omal nie zrzucił jej na ziemię. Jednakże już po kilku
minutach zjeżdżali z góry bitym traktem. Z oddali dobiegł ich odgłos wystrzału, a po chwili
usłyszeli następne. Rozpętała się walka. Trilby zaczęła się modlić. Bała się, że może Thorn jest
ranny, że otaczają go wrogowie i nie ma przy nim nikogo, kto by się nim zaopiekował.
Nic mu się nie może stać, powtarzała sobie w myśli, patrząc zaniepokojonym wzrokiem w
stronę, skąd przyjechali. Proszę, Boże, niech mu się nic nie stanie!
13
Pierwszy strzał rozległ się zza drzewa. Zanim przebrzmiał, Thorn odwrócił się z
pistoletem w ręce. Wystrzelił, trafiając w ramię zle ukrytego mężczyznę w łachmanach i
wypłowiałym, kolorowym serape.
- Patrz tam! - zawołał szybko Naki.
Przez małą polankę pomiędzy skałami a drzewami przebiegało trzech Meksykanów, od
czasu do czasu strzelając.
Przemówiła strzelba Nakiego, kładąc jednego z nich.
Dwaj mężczyzni skryli się, podczas gdy trzeci zaczął wymachiwać pistoletem.
Rozległy się szybkie niczym wystrzały okrzyki po hiszpańsku i odgłosy licznych kroków.
- Do licha! - mruknął Thorn patrząc ze złością na Nakiego. - Patrz, co zrobiłeś!
- Ja? - zdziwił się Apacz.
- Tak, nie udawaj niewiniątka. - Thorn ponownie załadował strzelbę.
- Nawet jeśli potkniesz się o kamień, jest to moja wina - skomentował Naki, zerkając zza
swojego głazu.
- Cóż, zazwyczaj jest to twoja wina - odparł Thorn.
W pobliżu ze świstem przeleciała kula, odłupując kawałek skały, za którą przykucnęli.
- Wstrętne łachudry - wściekł się Thorn.
- To wstyd, że uciekasz się do rasowych zniewag.
Thorn spojrzał na Nakiego.
- %7łądny krwi dzikus.
Naki uniósł oczy do nieba.
- A ja sądziłem, że uda mi się ciebie zreformować...
- UWA%7łAJ! - Błyskawicznie skierował strzelbę w drugą stronę strzelił ponad ramieniem
Thorna, w samą porę, by uratować go przed atakiem niewyraznej postaci w zgrzebnym poncho.
Rozległ się jęk i tępy odgłos upadającego na ziemię ciała.
- Dzięki - rzucił ochryple Thorn. Oddychał ciężko, podobnie jak Naki, kiedy w jego
organizmie szalała adrenalina i gdy przez chwilę pomyślał o Trilby i pozostałych. Nie chciał
teraz się tym martwić. By ich chronić, musiał skupić się na tym, co robi.
Naki myślał tak samo.
- Znajdziemy się w pułapce, jeśli czegoś nie zrobimy.
Nie mamy też żadnej gwarancji, że nie pojadą za tamtymi.
Gdzie jest ten nadęty biały paw?
Kto teraz rzuca rasistowskie obelgi?
Ale on naprawdę jest nadęty - powiedział, broniąc się, Naki. - Obejdę ich i zajdę od tyłu.
Tylko zrób to cicho.
Jestem Apaczem - przypomniał Naki. - Jak sądzisz, kto wynalazł ciche chodzenie?
Kilka sekund pózniej już go nie było; zniknął w ciemnościach jak duch, tak cicho, że nie
słychać było ani jednego stąpnięcia.
Naki przesuwał się po lesie, kryjąc się za drzewa i kamienie.
Trzej Meksykanie przykucnęli za dwoma głazami i starali się przeszyć wzrokiem
ciemność. Kłócili się na temat taktyki walki, co pomogło Nakiemu. Kiedy krzyczeli jeden na
drugiego, nie mogli go usłyszeć.
Wyciągnął nóż z pochwy i czekał z natężoną uwagą. Jego ciało było napięte jak struna,
kiedy gotował się do zrobienia tego, co konieczne, by ocalić życie przyjaciela i drogiej mu
kobiety.
Jeden z Meksykanów z niechęcią machnął ręką na pozostałych. Powiedział, że niech ich
licho wezmie; sam to załatwi; i poszedł.
Były to ostatnie słowa, jakie wypowiedział. Dotarł do drzew, gdzie czekał Naki - szybko i
sprawnie został wysłany do swoich przodków.
Naki wytarł nóż o spodnie Meksykanina i szybko włożył jego sombrero i poncho. Z
pochyloną głową wyszedł na otwartą przestrzeń i ze strzelbą w prawej ręce podszedł do
pozostałych dwóch bandytów. Spierali się o wysokość okupu, jakiego powinni zażądać za
gringos, których zamierzali porwać; kiedy Naki im się przysłuchiwał, zdał sobie sprawę, że
ratowanie biednych meksykańskich towarzyszy miało dla nich znacznie mniejsze znaczenie niż
napchanie sobie kieszeni amerykańską walutą.
Usłyszeli go i odwrócili się.
- Chihuahua! To tylko Juan! - warknął jeden z nich.
- Lo siento, compadres - powiedział Naki, odrzucając sombrero - pero, no me llamo
Juan.
Zrozumieli, że ktoś mówi, iż nie nazywa się Juan, ale zareagowali za pózno. Naki
wycelował i strzelił z biodra, szybko kładąc obu mężczyzn. Nienawidził zabijać, ale ci ludzie nie
zawahaliby się ani przez chwilę przed zabiciem jego przyjaciół.
W pewnym sensie rozumiał ich desperację, jednak nie mógł pozwolić, by skrzywdzili
Sissy. Krew się w nim zagotowała, kiedy pomyślał o Meksykanach, którzy zabili jego szwagra
Luisa i jego żonę Conchitę. Tamci byli federales, ale ci nie. To wielka różnica. Doskonale znał
nędzę meksykańskich chłopów i współczuł im. Ale ci ludzie mogli zabić Sissy. Z tego, co
wiedział, niektórzy rewolucjoniści wcale nie byli szlachetni i walcząc o wolność, nie gardzili
własną korzyścią. Ta myśl sprawiła, że poczuł lekkie mdłości.
Kiedy wyszedł na polankę, Thorn nagle zawołał do niego.
Naki podniósł wzrok, ponownie spokojny i cywilizowany, serdeczny przyjaciel, a nie
pradawny Apacz dzierżący swój łup.
- Widzę, że ich znalazłeś - stwierdził Thorn.
- Na szczęście znalazłem ich w ostatniej chwili - odparł Naki. Wstał i wsunął nóż do
pochwy.
- Było jeszcze dwóch, ale uciekli - poinformował go Thorn. - Pozwoliłem im.
Naki wymienił znaczące spojrzenie z przyjacielem.
- To byli Meksykanie, którzy zabili twoich rodziców.
- Tak. Ale podobnie jak ty nie zabijam z zimną krwią.
Strzelam tylko w obronie własnej.
Zanim Naki zdołał odpowiedzieć, jakieś hałasy zakłóciły ciszę i obaj odwrócili się
natychmiast z wycelowanymi strzelbami. Na polankę wpadł Richard, ciężko dysząc, a za nim
pozostali.
Na litość boską, zabierz stąd kobiety! - wrzasnął Thorn.
- Czy Apacz kogoś oskalpował? - wykrzyknęła jedna z kobiet. Oczywiście Julie.
- Nie, Apacz nikogo nie oskalpował - powiedział ze złością Naki. - Apacze nie skalpują
ludzi ani nie napadają na dyliżanse. Na litość boską, teraz jest rok tysiąc dziewięćset dziesiąty!
Trilby spojrzała na polanę i kolacja podeszła jej do gardła. Popędziła w krzaki i
zwymiotowała, gdyż widok zabitych mężczyzn, nawet w tym bladym świetle, był tak okropny i
[ Pobierz całość w formacie PDF ]