[ Pobierz całość w formacie PDF ]

pójść rozmówić się z Izabelą? Byłem pewien, że wyśmiałaby moje podejrzenia. Torquemada?
Wysłuchałby mojej historii, a potem tłumacząc się natłokiem pracy bezradnie rozłożyłby ręce.
Marc? Wrodzona nieufność nie pozwalała mi wierzyć w szczerość intencji tego człowieka.
Pozostawała mi Małgosia. Ona mogła jednak lada chwila wyjechać - pewnie wtedy, gdyby
Marc nie wykazywał dalszego zainteresowania jej osobą. Dyrektor hotelu? Chyba był
dostatecznie zajęty swoimi sprawami. Uśmiechnąłem się na myśl, że został mi tylko Michał. I
wtedy... przypomniałem sobie o jednym kryształku - tym zgubionym przeze mnie, gdy
chłopak zaskoczył mnie podczas oglądania przesyłki. Wpadłem na nowy pomysł: sprawdzić
podłogę lampą ze światłem ultrafioletowym. Miałem przecież taką małą latarkę. Wyjąłem ją z
bagażu, sprawdziłem, czy działa i zgasiłem wszystkie światła.
Dokładnie przyglądałem się wszystkim szparom między klepkami. W ultrafiolecie
pewne rzeczy wyglądają zupełnie inaczej, o czym doskonale wiedzą chociażby bywalcy
dyskotek. Gdy po kwadransie pincetą wyjmowałem zgubę, śmiałem się sam z siebie, że od
razu na to nie wpadłem, ale przynajmniej miałem ten jeden kryształek.
Zauważyłem, że w tym świetle kryształek wygląda zupełnie inaczej, mieni się
kolorami tęczy. Więcej, gdy wyjąłem mikroskop i podłożyłem to światło pod preparat, mym
oczom ukazał się drugi świat kryształka. Wyrazne stały się: numer  4 wyglądający na
porządkowy, mapa przedstawiająca jakieś miasteczko, rzeczkę, góry i kopalnie, szkic
korytarzy czy tuneli oraz kolejna mapa z obiektem opisanym  Schloss i otoczonym
stanowiskami artylerii przeciwlotniczej. Najbardziej zaskoczyła mnie obecność na tej klatce
napisu:  Franges non flectes tego samego, który znajdował się w bibliotece zamkowej.
Jeszcze raz bardzo uważnie obejrzałem rysunki. Skończyłem, gdy zaczynało świtać.
Nie wiedziałem, gdzie teraz powinien ukryć kryształek. Po chwili zastanowienia odkręciłem
werk zegarka. W dobie czasomierzy napędzanych baterią mój stanowił ewenement, bo był
mechaniczny, rosyjskiej produkcji. Miał kilkanaście lat i niestety zepsuty datownik, którego
nigdy nie miałem czasu naprawić. Właśnie pod plastykowy krążek z liczbami kolejnych dni
miesiąca wsunąłem kryształek. Potem spokojny ułożyłem się do snu.
Obudziłem się pózno, około dziesiątej. Zbiegłem na śniadanie. Kelnerka Zosia,
udobruchana moimi przeprosinami okraszonymi uśmiechem, przygotowała mi posiłek.
- Co pan robił, że tak zaspał? - spytała.
- Myślałem, przygotowywałem sobie plany - odpowiedziałem zajadając chleb z
pasztetem.
- Plany małżeńskie?
- Gdzieżby, chcę pozwiedzać okolicę. Zna pani kogoś interesującego się historią
zamku, znającego miejscowe legendy...
- Dyrektor - zaproponowała kelnerka.
- Nie chciałbym mu przeszkadzać.
- Agnieszka.
- Czuję, że jest na mnie zła.
- Mariusz.
- O, to dobra kandydatura. Chętnie dzieli się swoją wiedzą?
- Bardzo lubi opowiadać, zwłaszcza niestworzone historie z czasów drugiej wojny
światowej.
- To jest to, co tygrysy lubią najbardziej - zażartowałem. - Gdzie go znajdę?
- W pałacu pandurów, to po drugiej stronie jeziora, prawie naprzeciw zamku.
- Co to za pałac?
- Pałac to taka przenośnia. Zobaczy pan, jak już tam będzie. Mariusz kupił to miejsce i
powoli je remontuje, nawet tam mieszka.
- Małgosia z Michałem już byli na śniadaniu?
- Tak, jedli z tym Kanadyjczykiem. Widziałam, jak razem gdzieś pojechali.
- A Hiszpan i Izabela?
- Jak zwykle wyjechali.
- Dokąd oni tak ciągle jeżdżą? - podpytywałem kelnerkę.
- Hiszpan ogląda zamki, a pani Izabela to chyba tylko pędzi po drogach...
- Kim ona właściwie jest?
- Bizneswomen, ale ja nie wiem... - Zosia wyraznie się spłoszyła tym przesłuchaniem.
Zebrała naczynia i wyszła do kuchni. Z recepcji pożyczyłem klucz do piwniczki z
rowerami. Tym razem wybrałem lepszy, przystosowany dojazdy w zróżnicowanym terenie.
Pojechałem na zachód drogą do Leśnej, a z miasteczka skręciłem na Bożkowice. Spotkaną po
drodze kobietę z torbą pełną zakupów zapytałem o drogę do pałacu pandurów. Podała mi
wskazówki i już po trzydziestu minutach byłem na miejscu. Aż się wzdrygnąłem widząc
ponury gmach stojący na niewielkim wzniesieniu w środku lasu bukowego. Budowla
wzniesiona z kamieni i cegieł była dwupiętrowa, a jej bryła przedzielona pośrodku wysoką
ośmioboczną wieżą - stanowiła kopię zamkowej. Niskie okna przypominały bardziej
strzelnice bastionu, a potężna brama w zarysie wieży nadawała budynkowi cechy zamku.
Zadziwiało, że domowi długości trzydziestu metrów i szerokości piętnastu nadano tak
militarystyczny charakter.
Do wejścia prowadziły schodki oraz podjazd otaczający spiralą pałac pandurów.
Zsiadłem z roweru i po kostce brukowej poprowadziłem pojazd, jednocześnie z uwagą
oglądając domostwo. Gdy znalazłem się przed wejściem, Mariusz już tam na mnie czekał.
Stał na najwyższym z trzech schodów oparty o neoklasycystyczny portal.
- Dzień dobry! - przywitałem go.
- Dzień dobry, gdzie twój mały towarzysz?
- Pojechał na wycieczkę z ciocią i nowym wujkiem - kwaśno się uśmiechnąłem.
- Chodz, może te mury pocieszą złamane serce - Mariusz roześmiał się.
Był ubrany w strój roboczy, a w ręku trzymał szpachelkę. Wytarł dłoń o nogawkę i
przywitał się ze mną. Sień pałacu była wyłożona drobną szachownicą z czarnych i białych
kostek. Na wprost były dwa ciągi schodów przedzielone kolumną wieży. Dwoje drzwi
prowadziło na lewo i prawo. Mariusz wskazał mi wejście po prawej. Znalezliśmy się w
dawnym pokoju kredensów i dotarliśmy do ogromnej kuchni, której środek zajmowały wielki
stół i piec. Wokół ścian ustawiono różnej wielkości szafki. Była tu też ścianka działowa i [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl