[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sytuacji jak Emma i Edward.
- Mam tego świadomość, traktuję to jednak jak zły sen. To się nie zdarzy i już.
Cassandra nie zdawała sobie sprawy z tego, jak w tej chwili wygląda. Oczy jej lśniły, a
kostium podróżny wyraznie opinał się na pełnych piersiach. Nic dziwnego, że William sycił
się jej widokiem z wyjątkowym zadowoleniem i podziwem. %7ływił nadzieję, że wkrótce
wrócą do stosunków, jakie łączyły ich w Carlow Parku. Cassandra wyjrzała przez okno i
wyraziła żal, że William nie zdecydował się na podróż odkrytym powozem.
- Ma pani rację, rzecz jasna, ale są powody do zachowania ostrożności - wyjaśnił. - To
może być dla mnie kwestia życia lub śmierci.
- Dowiedział się pan czegoś o człowieku, który do pana strzelał?
- Owszem. Strzelał już dwa razy.
- Jak to? Chce pan powiedzieć, że spróbował ponownie?
90
S
R
- Tak, kiedy wracałem do Carlow Parku po odwiezieniu Edwarda do Woolwich.
- Nie wspomniał pan o tym ani słowem.
- Nie było potrzeby.
Teraz jednak opowiedział całe zajście, a na twarzy Cassandry malowała się coraz
większa trwoga.
- Od czasu pierwszego zamachu nie jeżdżę samopas i często oglądam się za siebie.
Zatrudniłem też detektywa, niejakiego pana Jardine'a. Liczę na to, że uda mu się zdobyć po-
trzebne informacje, zanim tamten człowiek zdoła mnie zabić.
- Czy nie byłby pan bezpieczniejszy w Carlow Parku? Na wsi widok każdego obcego
budzi zainteresowanie.
- Zapomina pani, że przez ostatnie lata bywałem zupełnie gdzie indziej. Dla mnie
prawie każdy jest tam obcy. Poza tym za drugim razem atak nastąpił właśnie na wsi. Bardzo
chciałbym poznać powód, dla którego ktoś pragnie mojej śmierci.
Cassandrę przeszył dreszcz trwogi.
- Zazdrość, nienawiść, chciwość... Może ktoś z wojska... Ktoś szukający zemsty... -
zaczęła wymieniać.
- Myślałem o tym nieraz. Miewałem w przeszłości wrogów, ale nie wydaje mi się,
żeby którykolwiek z nich dybał na moje życie.
- Wobec tego jedynym powodem, jaki przychodzi mi do głowy, jest osobista korzyść.
Powiedział mi pan, że następnym w kolejce do dziedziczenia jest pański kuzyn Mark.
- Tak.
- Wiem, jak pan zareaguje, skoro to pański kuzyn, a w dodatku utrzymujecie bliskie
stosunki, ale... - Zawahała się, w końcu jednak znalazła niezbędną odwagę. - Czy myślał pan
o tym, że to może być Mark? On ma wiele do zyskania.
- Nawet nie przyszło mi to do głowy. Czy pani tak uważa, Cassandro?
- Nie wiem, ale brałabym pod uwagę taką ewentualność.
- Nikt, kto zna Marka, nie powziąłby podobnego przypuszczenia.
- Może go pan nie zna dostatecznie?
- Wydaje mi się, że jednak tak - odparł gniewnie. - Niech pani mi wierzy, to nie Mark.
- W każdym razie moim zdaniem powinien pan mimo wszystko mieć go na oku.
Cassandra spotkała Marka tylko przelotnie, ale odniosła zupełnie jednoznaczne
wrażenie, że temu człowiekowi ufać nie należy. William wolał nie ciągnąć tego wątku, więc
przez kilka minut siedział w milczeniu. Mimowolnie zaczął rozcierać lewe ramię, co nie
uszło uwagi Cassandry.
- Dokucza panu to ramię? Pokręcił głową.
- Trochę, ale nie warto o tym mówić.
91
S
R
Sielska atmosfera podróży uległa zakłóceniu, gdy z traktu londyńskiego skręcili na
wąską wiejską drogę. Cassandra spojrzała ku zalesionemu wzgórzu, wyrastającemu za
polami. W miejscu, gdzie drzewa się rozstępowały, ujrzała na horyzoncie jezdzca. Coś
błysnęło, jakby nieznajomy obserwował ich przez lunetę. Raptownie odwróciła się do
Williama. Z jego twarzy wyczytała, że i on zauważył obcego.
- Wydaje mi się, że ten jezdziec nas obserwuje - powiedziała.
- Niestety, jest za daleko, żebyśmy mogli go rozpoznać.
- Sądzi pan, że to on próbuje go zabić?
- Wkrótce się przekonamy Jeśli tak, to jest piekielnie uparty. Najwidoczniej jechał za
nami.
William polecił woznicy Boultingowi przyspieszyć. Jezdziec znikł wśród drzew, a
ponieważ powóz toczył się znacznie szybciej, należało się spodziewać rychłego spotkania.
Drzewa po obu stronach drogi rosły gęsto i niewiele było widać. Tymczasem powóz zbliżył
się do ostrego zakrętu. Pudłem rzuciło na bok, a koła wpadły w ukrytą w trawie koleinę.
Boulting ściągnął koniom wodze, lecz na niewiele się to zdało. W nazbyt obciążonym kole
trzasnęły szprychy.
Cassandra jakimś cudem utrzymała się na siedzeniu. Bliska paniki z całych sił starała
się wziąć w garść. William przekonawszy się, że jest cała i zdrowa, wyskoczył na drogę i
dołączył do woznicy, który stał przy połamanym kole i przyglądał mu się z dużą niechęcią.
- Co robić, milordzie? - spytał, drapiąc się po głowie, a przy okazji zrzucając z głowy
kapelusz, który potoczył się po ziemi.
William wytężył słuch i nieufnie rozejrzał się dookoła. Powóz stał przechylony na bok,
zaniepokojone konie ledwie mogły ustać w miejscu, a on wyraznie słyszał zbliżający się
tętent. Tyle że nie sposób było niczego zobaczyć. Wyciągnął pistolet i ukrył się za powozem.
- Cassandro, niech pani nie wysiada i najlepiej położy się na podłodze. Ty też kryj się,
Boulting. Będziemy mieli gościa.
Odgłos kopyt rozbrzmiewał znacznie bliżej. William odwiódł kurek i czekał. Boulting,
w pewnym oddaleniu, powtórzył jego czynność. Postanowił jednak sięgnąć po kapelusz.
Właśnie wtedy padł strzał. Czarne ptaki zerwały się z wrzaskiem z drzew. Woznica krzyknął
i upadł na plecy, przyciskając ręce do głowy. William podczołgał się do rannego, a
tymczasem Cassandra z trzaskiem otworzyła drzwi powozu i zeskoczyła na ziemię.
- Williamie!
- Nic mi się nie stało - uspokoił ją. - Niestety, Boulting jest ranny. - Spojrzał jej w
oczy. - Oboje wiemy, że ta kula była przeznaczona dla mnie.
Szybko odciągnął woznicę w bezpieczne miejsce i kazał Cassandrze ponownie się
ukryć. Nie dając jej czasu na dyskusję, skoczył między drzewa i znikł.
92
S
R
Cassandra spojrzała na woznicę. Wiedziała, że nie wolno jej wpaść w panikę. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl