[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jąc ku szosie. Gdybyśmy wyskoczyli teraz, zginęlibyśmy nie-
chybnie, tak samo jak na autostradzie. Zostając w samocho-
dzie, mieliśmy przynajmniej wątpliwą ochronę w postaci
stalowych ścian.
Jake nacisnął klakson, klnąc głośno. Gina zasłoniła oczy. Pro-
fesor objął mnie, wtulając twarz w moje kolana, a Przyćmiony,
ku mojemu niekłamanemu zaskoczeniu, zaczął krzyczeć mi
nad uchem jak dziewczyna.
Sfrunęliśmy ze wzgórza, pędząc obok bardzo zaskoczonej
kobiety w volvo oraz oszołomionej pary Japończyków w mer-
cedesie, którzy zdążyli w porę nacisnąć hamulec, więc udało
im się na nas nie wpaść.
154
Na następnych dwóch pasach ruchu nie mieliśmy tyle szczę-
ścia. Kiedy gnaliśmy w poprzek autostrady, w naszą stronę, trą-
biąc głośno, sunął ciągnik z napisem TOM CAT na przedniej
kracie. Napis zbliżał się szybko, aż w pewnym momencie prze-
stałam go widzieć, ponieważ znalazł się nad dachem naszego
samochodu...
Zamknęłam oczy, więc nie byłam pewna, czy uderzenie, któ-
re poczułam, było wytworem wyobrazni, ponieważ oczekiwa-
łam katastrofy, czy też rzeczywiście coś w nas rąbnęło. Jednak
moja głowa odskoczyła gwałtownie do tyłu, zupełnie jak w we-
sołym miasteczku, kiedy wagonik skręca o dziewięćdziesiąt
stopni.
Kiedy otworzyłam oczy, zaczęłam podejrzewać, że uderze-
nie nie nastąpiło tylko w mojej głowie, ponieważ wokół wszyst-
ko wirowało jak na karuzeli. Tylko że nie byliśmy na karuzeli.
Siedzieliśmy w ramblerze, który krecił się po autostradzie jak
bąk.
Aż nagle, z koszmarnym łomotem, hukiem rozbitego szkła
i kolejnym potężnym wstrząsem, samochód znieruchomiał.
A kiedy dym i kurz opadły, stwierdziliśmy, że wjechaliśmy
do Biura Informacji Turystycznej w Carmelu. Do szyby przy-
kleił nam się plakat z napisem WITAMY W NASZYM MIEZCIE!
16
Zabili mój samochód.
Tylko tyle Zpiący był w stanie wykrztusić. Powtarzał to
w kółko od chwili, kiedy wyczołgaliśmy się ze złomowiska,
które do niedawna było ramblerem.
155
- Mój samochód. Zabili mój samochód.
Nieważne, że to właściwie nie był samochód Zpiącego. Ra-
czej samochód rodzinny, ewentualnie samochód do użytku
młodszych członków rodziny.
Nieważne również, że Zpiący nie potrafił powiedzieć, kim
byli owi tajemniczy  oni", których podejrzewał o zamordowa-
nie swojego wozu.
Powtarzał to wciąż i wciąż od nowa, a rzecz polegała na tym,
że im częściej to powtarzał, tym większej grozy nabierało to
zdanie.
Ponieważ, rzecz jasna, to nie samochód ktoś usiłował za-
mordować. O, nie. To ludzie w samochodzie mieli być ofiara-
mi.
Albo, ściśle rzecz biorąc, jedna osoba. Ja.
Nie sądzę, żebym była próżna. Naprawdę uważam, że to
z mojego powodu ktoś przeciął linkę hamulcową ramblera. Tak
jest, przeciął i w związku z tym wyciekł cały płyn hamulcowy.
Samochód, starszy nawet od mojej mamy - chociaż nie tak
stary jak ojciec D - posiadał tylko jedną linkę hamulcową, co
ułatwiło tego rodzaju zamach.
Zastanówmy się, kto mógłby pragnąć, żebym zniknęła
w chmurze ognia... Och, zaraz już wiem! Josh Saunders, Car-
rie Whitman, Mark Plusford i Felicja Bruce?
Jestem genialna.
Nie mogłam, oczywiście, podzielić się z nikim swoimi po-
dejrzeniami.
Nie z policją, która spisała raport z wypadku. Nie z pracow-
nikami pogotowia, którzy nie mogli uwierzyć, że poza paroma
siniakami, żadne z nas nie odniosło poważnych obrażeń. Nie
z pracownikami pomocy drogowej, którzy przyjechali, żeby
odholować to, co zostało z ramblera. Nie z Michaelem, który,
opuściwszy parking tuż przed nami, usłyszał, że coś się dzieje
156
i wrócił, a potem jako jeden z pierwszych pomagał nam wydo-
stać się z wraka.
Ani, naturalnie, z mamą czy ojczymem, którzy pojawili się
w szpitalu bladzi i przerażeni, powtarząjąc.  To cud, że żadne
z was nie jest ranne" oraz  Teraz będziecie jezdzić wylącznie
land-roverem".
Co poprawiło humor Przyćmionemu. W land-roverze było
znacznie więcej miejsca niż w ramblerze. Pewnie wyobraził
sobie, że w land-roverze przejście do poziomu z Debbie Man-
cuso nie będzie żadnym problemem.
- Po prostu nie jestem w stanie zrozumieć - powiedziała
mama dużo pózniej, kiedy skończyły się prześwietlenia, bada-
nie wzroku, opukiwanie i obmacywanie, i personel szpitala
pozwolił nam wreszcie wrócić do domu. Siedzieliśmy w sali
Peninsula Pizza, miejscu pracy Zpiącego, jedynego lokalu,
w którym da się znalezć stolik dla sześciu, siedmiu osób bez
rezerwacji. Dla kogoś z zewnątrz musieliśmy wyglądaćjakjed-
na wielka szczęśliwa rodzina (cóż, z wyjątkiem Giny, która tro-
chę odstawała, chociaż nie aż tak, jak mogłoby się wydawać)
świętująca z jakiejś okazji, na przykład zwycięstwa w meczu
piłkarskim.
Tylko my wiedzieliśmy, że powodem, dla którego urządzili-
śmy tę drobną uroczystość, jest fakt, iż nadal żyjemy.
- To cud - ciągnęła mama. - Lekarze z pewnością tak uważa-
ją. To, że nikt z was nie został poważnie ranny.
Profesor zademonstrował swój lokieć, skaleczony kawałkiem
szkła, kiedy wyczołgiwał się z samochodu.
- To mogłaby być bardzo poważna rana - oznajmił urażo-
nym dziecinnym głosem - gdyby uległa zanieczyszczeniu.
- Och, kochanie. - Mama wyciągnęła rckę i pogłaskała go
po głowie. - Wiem. Byłeś taki dzielny, kiedy zakładano ci
szwy.
157
Pozostali przewrócili oczami. Profesor przez całą noc robił
cyrk w związku z tą raną. Ale to uszczęśliwiało i jego, i moją
mamę. Kiedy próbowała pogłaskać mnie, prawie złamałam
rękę, usiłując się od tego wykręcić.
- To nie był cud - powiedział Andy - ale zwykłe szczęście,
że nie zginęliście wszyscy na miejscu.
- Szczęście to nic - stwierdził Zpiący. - Uratowały nas moje
wyjątkowe, wysokiej klasy umiejętności kierowcy.
Niechętnie to przyznaję, ale Spiący miał rację. (Skąd u niego
taki wyszukany język? Czyżby wkuwał do egzaminów za mo-
imi plecami?) Zanim wpadliśmy na szybę, prowadził pozba-
wiony hamulców samochód niczym rasowy rajdowiec. Byłam
w stanie zrozumieć, dlaczego Gina nie strząsała jego ramienia
i wpatrywała się w niego z nabożeństwem.
Ze wzgłędu na szacunek, jakiego nabrałam dla Zpiącego, nie
oglądałam się, nawet żeby zobaczyć, co on i Gina robią w dro-
dze powrotnej z tyłu auta.
Przyćmiony z pewnością się obejrzał. A cokolwiek to było,
wprawiło go w tak paskudny nastrój, w jakim go jeszcze nie
widziałam.
Aomot jego kroków w pokoju i nastawiony na cały regulator
Marylin Manson tylko zdenerwowały Andy'ego, który prze-
szedł od pokornej wdzięczności za cudowne ocalenie jego
 chłopców - i ciebie, Suze. Och, i Giny także" do mogącej
przyprawić o apopleksję wściekłości w związku z muzyką, którą
określał jako  zabójczą truciznę dla umysłu".
Byłam sama w pokoju - Gina zniknęła w niewiadomej czę-
ści domu; no, dobra, wiedziałam, gdzie jest, po prostu nie
chciałam o tym myśleć - i hałas na korytarzu mi nie przeszka-
dzał. Dzięki niemu, jak sobie uświadomiłam, nikt nie usłyszy
nieprzyjemnej rozmowy, jaką miałam przeprowadzić.
158
- Jesse! - zawołałam, zapalając światło i rozglądając się, czy
go gdzieś przypadkiem nie ma. Nie zauważyłam jednak ani
śladu jego czy Szatana. -Jesse, gdzie jesteś? Potrzebuję cię.
Duchy to nie psy. Nie przychodzą na zawołanie. W każdym
razie nigdy tego nie robiły. Nie ze mną. Tylko ostatnio - o tym
nie zdążyłam jeszcze porozmawiać z ojcem Dominikiem - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl