[ Pobierz całość w formacie PDF ]

być ostrożny, przebiegły i wstrzemięzliwy w słowach jak rdzenny Tatarzyn. Być może, on nie wiedział, że
coś się dzieje, ale ja wiedziałem, aż za dobrze.
- Kiepsko wyglądacie. Zmartwienia jakieś?
Od razu chciał mnie pociągnąć za język, bo myślał, że się rozkleiłem, ale nie przyjdzie mu tak łatwo owinąć
mnie wokół palca.
- Nie, nie mam żadnych zmartwień - powiedziałem.
- Ej, wy coś przede mną ukrywacie.
- Niczego nie ukrywam. Co się tyczy obowiązków służbowych...
- Nie mówimy o obowiązkach służbowych, tylko o tym, że coś kiepsko z wami.
- Wcale nie kiepsko.
- Wy swoje, a ja swoje. Przecież widzę, człowieku.
- Doprawdy nie mam pojęcia, co panu daje podstawę do powtarzania... Wcale nie kiepsko! Wcale nie kiepsko,
jeszcze nigdy nie było tak dobrze jak teraz...
Ale on uczepił się swego i na moje wyznanie odpowiedział prawie grubiańsko:
- A to widocznie wódeczka nia posłużyła!
- Mam mocną głowę, nigdy się nie upijam. Powiniem pan wiedzieć, że alkohol jest mi we wszystkim
posłuszny.
- Trudno. Porozmawiamy innym razem - spojrzał na zegarek. - A teraz chodzmy, bo za chwilę zaczyna się
zebranie...
- Jakie zebranie? - zaniepokoiłem się. Co tu, u diabła, w trawie piszczy? Muślim mnie zaskoczył, zawsze był
podstępny.
- Nadzwyczajne. Wszystkich pracowników - powiedział prostując swą kościstą postać i uśmiechnął się
chytrze.
Sam nie wiem, dlaczego ciarki mi przeszły po plecach. Wzdrygnąłem się. I niby to bagatelizująco, niby to z
niewinną miną spytałem:
- A ja... nie mógłbym się zwolnić?
- Dlaczego?
- Zmęczony jestem, chciałbym odpocząć...
- A widzicie! Raz powiadacie, że czujecie się świetnie, a za chwilę, że chcielibyście odpocząć. Ale nic z tego...
Trudna rada. Wasza obecność nieodzowna! Nie wymigacie sie! A wy potraficie się migać... Może to zle, a
może to i dobrze? Na dwoje babka wróżyła...
Poszliśmy do studia, w którym nastawiano krzeseł, tu i ówdzie zwieszały się ponure draperie i nie było to
Jerzy Krzysztoń ''Obłęd'' 1980 r. strona 62 z 142
wesołe, największe studio, gdzie nagrywała orkiestra, ale najciemniejsze, a jakże! Od początku, kiedy tylko
usłyszałem z ust muślima o tym zebraniu, najgorszych nabrałem przeczuć! I oto siedząc w głębi uważnie
patrzyłem na pracowników wchodzącyh do studia i spostrzegłem, że są poprzebierani całkiem jak na
maskaradę, każdy miał jakiś szczegół garderoby, po którym mogłem od razu poznać i rozróżnić sojuszników
od moich antagonistów i wrogów. Czasem to była chusteczka, czasem krawat, czasem bluzeczka lub koszula.
A kolor przede wszystkim! On był pierwszym sygnałem. Moi zwolennicy przybrali barwę czerwoną,
sympatycy zaś zieloną. Natomiast adwersarze - wszystkie inne kolory z przewagą czarnego. Liczyłem w
napięciu i segregowałem wchodzących, aby rozeznać się w proporcji sił. Chwilami przechylała się nieco na
moją korzyść.
Wszelako doznawałem wielu bolesnych przeżyć, gdy niektórzy moi koledzy, ba - przyjaciele, za których
głowę bym dał, okazywali się zaprzańcami... Ale miałem też chwile radości, a nawet rozrzewnienia, gdy
ludzie wręcz manifestowali swoje dla mnie oddanie: choćby koleżanka, która weszła przystrojona w
czerwoną bluzkę, czerwony sweterek i czerwoną apaszkę na dodatek, idąc zaś powiewała nią jak
purpurowym zniczem! Inni wchodzili bez ostentacji, lecz widać było po nich determinację i siłę, jakby z
rozmysłem zdeklarowali się po mojej stronie, a trafiali się i tacy, którzy, dalibóg, zrobili to spontanicznie, z
potrzeby serca. Jak mogłem przypuszczać, że jestem osamotniony! Dwie lub trzy moje zwolenniczki
potraktowały nawet rzecz z humorem, kobiecą przekorą, wkładając czerwone rajstopy, jednakże nastrój nie
był wesoły, w studiu panowało oczekiwanie i powaga. Wiedziałem, co się tu za chwilę rozegra. Do czego
posłuży zebrana publiczność...
Odbędzie się sąd nade mną. Na wyroku zaważy ilość głosów. Jakże perfidnie zabrzmiały mi teraz słowa
muślima: "wasza obecność jest nieodzowna!" No, myślę, bo któż, jeśli nie ja, ma położyć głowę pod topór?
Tak to naigrawał się ze mnie. I oto zauważyłem, że naczelny też oblicza wchodzących, a jego poplecznicy
uniżenie mu się kłaniali. Moi sympatycy, ci zieloni, posyłali mi tylko spojrzenia pełne współczucia, a
czerwoni wspierali mnie hardym wzrokiem... Moi przebierańcy obsiedli mnie wokół, dodając mi otuchy, a
gdy się obejrzałem, za mną też była czerwień i zieleń. Nasi przeciwnicy, choć również urośli w gromadę,
zostali zepchnięci do dalszych rzędów.
Przeżywałem emocje, gdyż oto pierwszy raz w życiu miałem stanąć przed sądem. I mój los rozstrzygnie się
wkrótce. Albo uniewinnienie, albo wyrok straszny. Bo pachnie zbrodnią stanu. Jeśli Trybunał orzeknie:
winien, trzeba będzie położyć głowę na pieńku niczym Danton, a przedtem rzec do kata: "Nie zapomnij
pokazać mojej głowy ludowi, bo warta jest tego." Niestety! To już nie odbywa się tak romantycznie i
uroczyście wśród zgromaczonego na egzekucję ludu, tylko wieszają człeka skrycie i mało kto jest świadkiem
tego wydarzenia. A potem dają do gazet krótkie zawiadomienie, że wyrok na takim a takim został wykonany
dnia tego i tego, cała notatka zajmuje tyle miejsca, co anons, że zginęła suczka rasy collie. Poczułem ciężki
stryczek na szyi, pętlę na karku i podpłynęła mi do ust cała marność naszego żywota, a jednocześnie
niespożyte pragnienie, aby żyć, żyć, żyć! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl