[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Racja - przyznał Aaron. - Jestem człowiekiem Towarzystwa, a nie jakimś pierdolonym
kryminalistą. Wciąż mi powtarzacie, jaki ze mnie głupek, jestem jednak wystarczająco mądry,
by nie zarobić dożywotniego wyroku na tej skale i wystarczająco, by poczekać, aż pokażą się
uzbrojone siły, zanim wyruszymy do walki z tym stworem.
- Racja. Słusznie. Siedz sobie tutaj na dupie. Fajnie.
Morse szarpnął głową.
- A co, jeśli to ja posiedzę sobie tutaj na dupie?
- Nie ma sprawy - zapewnił go Dillon. - Zapomniałem. Ty jesteś ten facet, który załatwił
sobie z Bogiem, że będzie żył wiecznie. Reszta z was, cipy, też może to przeczekać. Ja i ona -
wskazał na Ripley - załatwimy całą sprawę.
Morse zawahał się. Zauważył, że kilku innych spogląda na niego. Oblizał dolną wargę.
- Dobra. Jestem z wami. Chcę, żeby zginął. Nienawidzę tego kutasa. Pozabijał też moich
przyjaciół. Dlaczego jednak nie możemy odczekać kilku godzin, żeby mieć po swojej stronie
pierdolonych techników Towarzystwa z karabinami? Dlaczego, do cholery, musimy
organizować pierdolony atak samobójczy?
- Dlatego, że oni go nie zabiją - poinformowała go Ripley. - Mogą zabić was, tylko z tego
powodu, żeście go widzieli, jego jednak nie zabiją.
- To szaleństwo. - Aaron ponownie potrząsnął głową. - Zwykłe pieprzenie. Nie zabiją nas.
- Tak myślisz? - uśmiechnęła się drapieżnie. - Gdy po raz pierwszy usłyszeli o tym
stworze, można było poświęcić załogę. Za drugim razem wysłali garstkę żołnierzy piechoty
morskiej. I ich można było poświęcić. Dlaczego sądzisz, że obchodzi ich banda facetów z
podwójnym chromosomem Y, gdzieś na samym końcu przestrzeni? Czy naprawdę uważasz,
że pozwolą wam się wtrącać w prowadzone przez Towarzystwo badania nad zaawansowaną
bronią? Oni uważają was za śmieci. Wszystkich. Nic ich nie obchodzi żaden z waszych
przyjaciół, którzy zginęli. %7ładen.
Gdy skończyła, zapadła cisza. Potem ktoś z tyłu zapytał:
- Masz jakiś plan?
Dillon przyjrzał się swym kolegom, swym towarzyszom w piekle.
- To jest nie tylko kopalnia, ale i rafineria, prawda? Ten stwór boi się ognia, prawda?
Wszystko, co musimy zrobić, to zagonić pierdoloną bestię do wielkiej formierki i wylać na
nią gorący metal.
Kopnął taboret, który przesunął się po podłodze.
- Wszyscy umrzecie. Pytanie tylko kiedy. To miejsce równie dobrze jak każde inne nadaje
się do tego, by postawić w nim pierwszy krok ku niebu. To zależy od nas. Nie jest to wiele,
ale to zależy od nas. Jedynym ważnym pytaniem w życiu jest, w jaki sposób wykorkujesz. No
więc, czy chcecie to zrobić na kolanach, żebrząc o litość? Ja nie jestem za żebraniem. Nikt mi
nigdy nic nie dał. No więc mówię, jebać to. Walczmy.
Mężczyzni popatrzyli na siebie nawzajem. Każdy z nich czekał, a ktoś inny przerwie
ciszę, która nastała. Gdy wreszcie się to stało, odpowiedzi, które padły, były szybkie i pewne.
- No. Dobra. Wchodzę w to.
- Dlaczego nie? Nie mamy nic do stracenia.
- No... dobra... racja... wchodzę.
Jeden z głosów zabrzmiał głośniej.
- Dajmy skurwysynowi kopa w dupę.
- Ktoś inny uśmiechnął się.
- Jak go przytrzymasz, to ja mu dam kopa.
- Pierdolę to - warknął na koniec Morse. - Chodzmy go załatwić.
Niemal cudem zdołali zapalić część świateł na korytarzach. Nie była to kwestia mocy,
gdyż centralny reaktor termojądrowy produkował jej pod dostatkiem. Były jednak terminale,
przełączniki i urządzenia sterujące, których od lat nie konserwowano w wilgotnym klimacie
Fioriny. Niektóre korytarze i tunele doprowadzające były więc oświetlone, podczas gdy w
innych nadal zalegała ciemność.
Ripley z namysłem dokonała przeglądu formierni. Dillon i więzień Troy trzymali się
blisko niej. Ten ostatni był najlepiej spośród ocalonych zorientowany w zagadnieniach
technicznych, ponieważ miał za sobą krótką, udaną karierę inżyniera, która zakończyła się w
chwili, gdy spotkał go ten pech, iż znalazł swoją żonę w łóżku ze swym przełożonym.
Zamordował oboje, korzystając ze wszystkich umiejętności technicznych, jakie zdołał zebrać.
Lekkie ataki przejściowego szaleństwa załatwiły mu bilet na Fiorinę.
Teraz zademonstrował, jak działają urządzenia sterujące i pokazał, które aparaty grają
kluczową rolę w działaniu formierni. Ripley obserwowała i słuchała z niepewnością.
- Kiedy ostatnio z tego korzystaliście ?
- Rozpaliliśmy je pięć czy sześć lat temu. Rutynowa kontrola konserwacyjna To był
ostatni raz.
Wydęła wargi.
- Czy jesteś pewien, że tłok działa?
- Odpowiedzi udzielił jej Dillon.
- Nic nie jest pewne. W tym również ty.
- Mogę jedynie powiedzieć, że wskazania wszystkich mierników są pozytywne. - Troy
wzruszył bezradnie ramionami. - To najlepsze, co mamy.
- Pamiętajcie - przypomniał im obojgu Dillon. Najpierw musimy go tu zamknąć. Potem
naciśniemy wyzwalacz i uruchomimy tłok, a ten wepchnie skurwysyna prosto do formierki.
To jest wysoce nowoczesny zakład formowania na zimno. Koniec z jego dupą i koniec całej
historii.
Ripley spojrzała na niego.
- A co, jeśli ktoś spieprzy sprawę?
- Będziemy mieli przesrane - poinformował ją spokojnie Dillon. - Mamy tylko jedną
szansę. Jedna okazja, to wszystko. Nie będzie czasu na drugie podejście. Pamiętaj, że kiedy
naciśniesz wyzwalacz, znajdziesz się przez kilka sekund w pułapce z tym pierdolonym
stworem.
Skinęła głową.
- Dam sobie radę. Tylko wy niczego nie pochrzańcie. Bo ja na pewno nie.
Dillon przyjrzał się jej z bliska.
- Siostro, lepiej żebyś się nie pomyliła co do tego, że ten stwór ciebie nie chce. Dlatego,
że jeśli będzie miał zamiar wyjść, to będzie to musiał zrobić właśnie tędy. Prosto przez ciebie.
Wytrzymała jego spojrzenie.
- To by ci zaoszczędziło roboty, prawda?
Troy rzucił na nią przelotne spojrzenie, nie było jednak czasu na pytania.
- W którym miejscu będziesz? - zapytała wielkiego mężczyznę.
- W okolicy.
- A co z resztą? Gdzie oni są? - Modlą się.
Ocaleni rozproszyli się, torowali sobie drogę przez korytarze, walili głowami w ściany, by
dodać sobie animuszu, przeklinali i pokrzykiwali. Nie dbali już o to, czy potwór ich usłyszy.
W gruncie rzeczy chcieli, żeby tak się stało.
Zwiatło pochodni odbijało się od ścian korytarzy i tuneli przynosząc napiętym, lecz
podekscytowanym twarzom nagłą ulgę. Więzień Gregor wyjrzał z niszy i natknął się na
swego kolegę Williama głęboko pogrążonego w modlitwie.
- Hej, Willie? Wierzysz w to pieprzenie o niebie?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]