[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chłodu i siedział jakby w stogu siana. Znieg topniał od ciepła jego ciała. Czuł się jak foka czy
jak biały niedzwiedz drzemiący na lodzie. W trzaskającym mrozie dwu ludzi nadchodziło od
strony obozu. Schował się pospiesznie i wszedł do śpiwora, aby się nie zdradzać.
Zaproszeni do namiotu, kucnęli w przedsionku. Twarze mieli zesztywniałe i z trudem
mówili, szron okrywał brody. Gdy przyszli do siebie, dowiedział się, że to międzynarodowa
wyprawa, że są już wysoko, mają obóz powyżej Przełęczy Południowej i już cztery dni temu
ruszył z bazy pierwszy zespół szturmowy, by jutro, pojutrze znalezć się na szczycie. W nim
nawet kobieta, chyba rodaczka Barana. Drugi też jest w drodze.
- Ona się nazywa Uurtkyevitsch - wykrztusił Austriak - czy coś podobnego.
- Nie znam - bÄ…knÄ…Å‚ Baran.
- A co zamierzasz? - Francuz z Chamonix zapytał z kolei.
- Chyba też tam wlezę - stwierdził od niechcenia. - Jestem pierwszy raz w górach -
wyznał, patrzył w dach namiotu. Nie chciał od nich niczego, udawał, że nie słyszy kiedy
rechotali po jego odpowiedzi. Pragnął ocalenia, pustki jakiej doznał tu w sobie, uciszenia.
Niestety.
- Dajże spokój, brachu - zaczęli odradzać - na co się porywasz!
Zamiast odpowiedzi wypełzł ze śpiwora. Gdy siedzieli przed nim zakutani w puchy, z
czapkami na oczy, buchając parą przy każdym oddechu, otrząsając z siebie kryształki lodu
sypiące się z dachu namiotu, on rozpiął pidżamę i wachlował jej połą.
- Nie wiesz co ci grozi! - próbowali tłumaczyć, jęli podsuwać mu nogi przed oczy,
ściągać buty filcowe, pokazywać bandaże.
Baran ściągnął pidżamę i goły, przeciągał się, jakby leżał na plaży. Nic nie dostrzegali
zajęci podsuwaniem mu przed oczy napisów. Mieli je na sobie, z przodu, na rękawach, z tyłu:
Internazionale, Montań, Ekspedicią, Berge, Jahre, Everest, Sreklich, Magnifike... Winien był
się przekonać, ze nie są, w odróżnieniu od niego, jak koperty niezaadresowane, jak drzwi bez
wywieszek, szuflady bez nalepek, teczki bez napisów, WC bez oznakowania: Panie czy
Panowie.
- Zrezygnuj zawczasu! - czytał w ich oczach namowę. - Chcesz się z nami mierzyć? Nie
wiesz co cię czeka, jaki mróz jest w górze, jak tam mało tlenu...
Jeszcze się powstrzymał, otworzył okienko przy głowie, wsadził rękę do pachy, wycią-
gnął garść śniegu i jął się posypywać.
- Kto cię będzie ratował jak odmrozisz nogi? - nie dali za wygraną - Wiesz w co się
pakujesz? To piekło lodowe, te śnieżne zamiecie...
Baran wreszcie miał dosyć.
- A ja wam tam wejdę! - wstał na równe nogi. - I zobaczę czego tak bronicie dla siebie!
Teraz won z namiotu! - krzyknął do Francuza - Tata de luxe! - i kopnął go w tyłek swoją bosą
nogÄ…. Potem Austriaka - Parfümierter Schwüler!
Gdy zniknęli w mroku pochłonięci zawodzeniem wichury, ułożył się na noc, a nim
zamknął namiot, leżał z wystawioną głową pod gwiazdami, w trzaskającym mrozie, patrząc w
blade lśnienie srebrzystych pancerzy wyłaniających się z czarnego nieba. Wydało mu się, że
wypchnął już z siebie to spotkanie i w oczach miał tylko, znów jak w dniu Stworzenia, zanim
światłość się stała, majaczące w mroku masy materii, gęstniejącego eteru. Bezkształtne i nieo-
kreślone, zestalające się w roztworze ciemności, twory. Znów poczuł się pusty, zdołał wmó-
wić sobie, że prócz tego co widzi, niczego w nim nie ma, został czysty w nicości i jego świa-
domością były tylko góry.
Usnął i spał długo, a gdy rano wyszedł znów przed namiot, w słońcu zimnym jeszcze
jak sopel, przez lornetkę zobaczył wysoko na zboczu sznureczek ludzi wysuwający się z
górnego obozu, tak wolno sunący, jakby w miejscu stali.
Na dno plecaka wrzucił radiostację z akumulatorem, na to palnik butanowy, dwa patro-
ny z gazem, kilka paczek jedzenia, upchał swetrem, wiatrówką, śpiworem, pod klapę zwinął
materacyk piankowy i płachtę biwakową, do butów przykrępował raki, wziął czekan do garści
i ruszył do góry. Niósł czterdzieści kilo, lecz mógł to poznać jedynie po śladach, zapadał się
w śniegu głęboko, oddech niewiele się zmieniał, nie musiał przystawać.
Obszedł dalekim łukiem bazę, nie zważając na ścigające go krzyki i wstąpił na ślady
wiodące wzwyż zbocza. Gdy spostrzegł, że zostawił w namiocie kamerę, nawet nie przysta-
nął. Szlakiem chorągiewek i lin poręcznych, w chaosie seraków, szczelin, ścianek, rumowisk,
progów i zaułków lodowych, pokonał do południa, nie odpoczywając, osiemset metrów po-
dejścia.
Na wysokości siedmiu i pół kilometra, u początku trawersu wyprowadzającego ze
ściany Lhotse na Przełęcz Południową, dogonił sześciu ludzi. Szli łańcuszkiem, związani
jedną liną, niezmiernie wolno przestawiając nogi. Zmęczenie sprawiło, że co kilkadziesiąt
kroków, zwisali pod ciężarem plecaków i dyszeli wsparci o czekany. Właśnie w takiej chwili
począł ich wyprzedzać, zszedł z przetartego szlaku i obchodził dołem. Ostatni na linie, Szwaj-
car, przykryty swoim narodowym sztandarem, jak koń bojowy kapą, drgnął na widok Barana
i krzyknÄ…Å‚:
- Aachtung! Już tu przylazł!
Można było stąd zgadnąć, że się dowiedzieli przez radio co tam zaszło w dole. Jak
jeden mąż, wszyscy sześciu odwrócili głowy, gapiąc się bez słowa.
- Salü! - pozdrowiÅ‚ ich podnoszÄ…c palec do czoÅ‚a, a gdy nie dostaÅ‚ żadnej odpowiedzi,
zapytał - Przepraszam, tędy na Everest!? - począł grzebać w kieszeniach udając, że szuka. -
Wyciąłem sobie z gazety opis tego spaceru, zalecają dla zdrowia... Państwo też tam idą? - to
mówiąc nie przestawał kroczyć wzdłuż szeregu ciemnych okularów, on jeden bez czapki oraz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]