[ Pobierz całość w formacie PDF ]

uwerturze miałem przez cały czas (wyłączając
arię Largo al factotum  słynne Figaro, Figaro,
Figaro!) cichą nadzieję, że zawali się któraś
z lóż albo gigantyczny żyrandol i można będzie
pod pretekstem paniki wybiec z tej świątyni
nudy. Gdy wreszcie przedstawienie dobiegło
końca, byłem pierwszym widzem, który znalazł
się na zewnątrz i niestety ostatnim, który
z placu naprzeciw opery zniknął. Wszystko
przez to, że długo musiałem czekać, nim drzwi
wyjścia dla pracowników otworzyły się
i wyskoczył zza nich sam Figaro, tyle że
w narzucie z drelichu i w wyświechtanych
jeansach. Potem jeszcze cała kawalkada
barwnych postaci musiała przekroczyć granicę
między abstrakcyjnym światem bogactwa
i przepychu  w którym kobiety szalały
w podtrzymywanych krynoliną, gęsto
wyszytych falbanami kreacjach, a mężczyzni
uganiali się za nimi w niemodnych już frakach
 a światem znużenia, rozleniwienia i tłustych
much bzyczących niemiłosiernie koło ucha,
w którym nagle wszystkie te znakomitości
stawały się zwykłymi śmiertelnikami
w spranych, nasiąkniętych potem T-shirtach;
bym wreszcie na koniuszku paradnego
korowodu dostrzegł moją wiolonczelistkę
z nieodłączną eskortą w postaci kontrabasisty.
Spostrzegłem, że do jej uszu, od czasu kiedy
widziałem ją po raz ostatni, zdążyły wrócić
zielone awenturyny w kształcie gołębi.
 Zdaje się, że coś nas łączy, proszę pani 
zagadnąłem ją, korzystając z chwilowego
skupienia uwagi Abelarda Pildory na monologu
jakiegoś mądrali w meloniku.  I bynajmniej
nie chodzi o to, że jako jedni z nielicznych
barcelończyków posiadamy rzezby Rómula
Escultora  dodałem nieśmiało.
Jej wzrok musiał odbyć długi rejs po
powierzchni mojego awenturynowego breloka,
nim wreszcie uśmiechnęła się do mnie
przyjacielsko, dzięki czemu upewniłem się, że
trafiłem pod właściwy adres.
 Cieszę się, że mnie nareszcie odnalazłeś,
Feliksie, czekałam na to  w jej głosie, mimo
uśmiechu na twarzy, słyszalna była
nerwowość, dałbym głowę, że spowodowana
stopniowym odwracaniem się Abelarda
w naszym kierunku.  Owszem, jest coś, co nas
łączy, coś, co mam ci koniecznie wręczyć. 
Prędkość jej mowy wzrastała niczym prędkość
rozpędzającego się pociągu.  Chodz ze mną,
najlepiej już teraz, bym mogła przekazać ci ów
dokument bezzwłocznie  wypaliła na
zakończenie, po czym ścisnęła moją rękę
i błyskawicą przekradliśmy się pod brzuchem
kontrabasisty, przecięliśmy grupę
rozświergotanych flecistek i staranowaliśmy
szukającego czegoś w futerale fagocistę, by
jak najszybciej zniknąć z pola widzenia
rozjuszonego Abelarda.
Ocknąłem się po tym zgoła kuriozalnym
biegu przełajowym wciśnięty w siedzenie
przesiąkniętego przyjemną wonią choinki
wunderbaum fioletowego matiza daewoo.
Cisza, której niezręczność narastała z każdym
obrotem kół, przerwana została w momencie
niesamowicie gwałtownego hamowania na
przecięciu Gran via de les Corts Catalanes
z Carrer del Farrell. Aoskot dobiegający z tyłu
sprawił, że instynktownie odwróciłem się za
siebie. Zastałem pokrywającą tylne siedzenie
stertę starego obuwia, które musiało przed
sekundą opuścić stojące w bagażniku pudełka
i przekoziołkować nad oparciami foteli. Mój
wzrok już miał opuścić tylne siedzenie, by móc
służyć dalej sympatycznej wiolonczelistce,
kiedy nieoczekiwanie wyłowiłem z kolorowego
stosu różnego rodzaju butów wielki jak łóżko
dla lalek trzewik. Rzucił mi się w oczy, jakby
był rubinem pośród żwiru, gdyż to był jeden
z najlepiej znanych mi butów na tym świecie.
Poznałem go we wczesnym dzieciństwie.
Wystawał spod długiej, powłóczystej szaty
i zapoznawał mnie ze zjawiskiem polirytmii,
tupiąc ósemki równolegle do tupania triol
przez jego lewego brata blizniaka.
Kiedy tak rozmyślałem o perypetiach
czarnego trzewika, zatrzymaliśmy się przy
alei Via de Saint Lluis. Wiolonczelistka
wpuściwszy mnie do swego królestwa,
wskazała mi schody, mówiąc, że zaraz do mnie
dołączy. Posłusznie skierowałem się na górę,
wpatrując się z uwielbieniem w ściany
wyściełane wszelkimi możliwymi rodzajami
wiolonczel: grającymi i niegrającymi, odlanymi
z mosiądzu i wystruganymi w brzozie,
ukrytymi w kukułce zegara i wiolonczel-
doniczek, z których duszy wypływały liście
paprotki. Na mecie tego labiryntu
wykwintności mieściły się drzwi. Przez dziurkę
od klucza sączył się intensywny zapach imbiru.
Szarpnąłem za klamkę.
I oto znalazłem się w jego świątyni,
przesiąkniętej jeszcze wonią imbiru, żyjącej
jeszcze w jego rytmie, nieświadomej, że
niebawem nie będzie już świątynią, ale
zaledwie pustą muszlą przemieniającą się
z dnia na dzień w ruinę. Tego dnia wszystko
wciąż wyczekiwało cierpliwie jego powrotu:
obrotowe krzesło przy biurku było przymilnie
odsunięte, długopis czekał posłusznie, aż
ludzka ręka z bezużytecznego patyka
przeobrazi go w prawdziwego kreatora
dziejowych, być może, słów, pianino zastygło
w euforycznym uśmiechu, ukazując
niezmiennie szereg bielusieńkich zębów,
a książki spały grzbietami do góry, wiedząc, że
któregoś dnia zostaną obudzone. Wiolonczela [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl