[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Ojejku! To tam! To właśnie to miejsce!
- O czym ty gadasz, do licha? - wybełkotał Bill przez gorzką kulę podchodzącą mu do gardła.
- Delazny ciągle opowiadał o tym, co powinno być w samym centrum Fontanny Hormonów. O
paradygmacie ludzkiego heteroseksualizmu. Słyszałem, jak wspominał o bandzie Jismów i Billym
the Kidneyu! Teraz wszystko nabiera sensu, no nie, Bill?
- Może mógłbyś zamknąć się na chwilę i dać mi spokojnie umrzeć - zaproponował Bill.
- Pomyśl tylko. Zapomnij o stanie twojego układu trawienia i pomyśl o gwiazdach! Myśl o
symbolicznym wyobrażeniu realnych mocy, kawalerzysto! Zuchwały atak męskich zasad na
kobiecą krainę! To tutaj wszystko bierze swój początek! Jeśli zdołam wyłączyć Franka, Jessa i
Billa, chingerska wojna zakończy się, a wy, ludzie, staniecie się mili, przyjazni i uprzejmi, co -
nawiasem mówiąc - będzie niezwykłą odmianą!
- Czy nie zapomniałeś o doktorze Delaznym? On nadal gdzieś tu węszy!
- Mam moje wierne kolty, hombre! - wrzasnął Chinger, wymachując rewolwerami. - Załatwię
tego spryciarza! Oszukał mnie i całą chingerską armię! Nafaszeruję go ołowiem!
Bill wcale nie był tego pewien. Jeżeli nie umrze od razu, chciał tylko zsiąść z kozła. I trzymać
się jak najdalej od wszelkich awantur. Miał dość.
- Jak uważasz, Chinger. Jednak jeśli nie znajdzie mnie Kawaleria, to chyba osiądę gdzieś z Irmą
i zacznę hodować wieprzostwory lub inne miłe zwierzątka.
- To dziwne, że tak gadasz ze sobą - rzekł Alf Bob. - Jednak dam ci radę. Ludzie, którzy stają na
drodze bandzie Jismów, zawsze kończą na Shoe Hill!
- Chciałeś powiedzieć "Boot Hill", no nie, stary wygo? - pytał Bill, przypomniawszy sobie
komiks pod tytułem Największe strzelaniny Dzikiego Zachodu.
- Do diabła, nie! Tamto jest w Dodge City. Masz mnie za durnia, czy co?
Bill przeprosił i stanowczo zaproponował Bgrowi, żeby trzymał dziób na kłódkę do końca
podróży. Może sam powinien zamknąć oczy i zapomnieć o tym, co wyprawia jego żołądek. Jednak
kiedy zapadał w drzemkę, obudził go znajomy głos.
- Bill!
Bill otworzył oczy i wychylił się z kozła. Irma wyglądała przez okno, patrząc na niego i
zabawnie się krzywiąc.
- Tak, mój pustynny kwiatuszku, najsłodsza różyczko preriowa - usłyszał swój głos. Obrzydliwe.
Pewnie tak tu się mówi.
- Nie podoba mi się tutaj. Jest ciasno. Czy mogę usiąść obok ciebie?
- O rany...! Nie wiem, kochanie!
- Twoja dama chce tutaj usiąść? Jasne! Tyle że będzie musiała siąść mi na kolanach!
Niechlujny staruch zachichotał.
Bill przekazał wiadomość Irenie, która jednak postanowiła zostać w dyliżansie.
Słońce było jak pierzasta czerwona kula na purpurowym horyzoncie, kiedy w polu widzenia
pojawiły się budynki Mulch Gulch, sterczące w niebo jak spróchniałe zęby w wykręconej szczęce.
Kurz w powietrzu zasnuł wszystko krwawym oparem, który nakrył przedmieścia Gulch (jak
nazywał miasto Alf Bob) ponurym blaskiem i cieniami barwy sepii. Miasteczko wyglądało jak
żywcem przeniesione z kartek trójwymiarowego komiksu Billa: dykta, obłażąca farba i tak dalej.
Zmierdziało końmi i kurzem, końskim łajnem i pomyjami oraz wieloma mniej przyjemnymi
rzeczami, a ludzie, chodzący brudnymi, błotnistymi uliczkami i niechętnie patrzący na dyliżans,
wyglądali niechlujnie i podejrzanie.
Bill poczuł się jak w domu.
- Aoaaaaaa! - powiedział Alf Bob Barker, ściągając wodze, gdy zaprzęg dotarł do hotelu "Pod
Perłową Macicą". - No, wspólniku. To tu. Stajemy tu na noc. Masz moje podziękowania za dobrą
robotę. Te króliki, które odstraszyłeś, to paskudna banda!
Mrugnął porozumiewawczo, po czym odwrócił się i zrzucił cały bagaż w błoto, zanim zeskoczył
z kozła, żeby pomóc pasażerom wysiąść z dyliżansu.
Bill też zeskoczył, otworzył drzwi i swoje ramiona, w które wpadła Irma. Po chwili obejmowała
go mocno, wyciskając gorący pocałunek na jego ustach.
- Och, Bill! - powiedziała Irma, dysząc namiętnie.
- Och, Irma! - rzekł Bill, rozpinając pas.
- Nie tutaj, ty głupi, namiętny diable! - zaśmiała się i odepchnęła go.
- A gdzie? - szepnął z uczuciem Bill.
- Wiem - odparła kokieteryjnie Irma. - Pójdę i wezmę pokój w hotelu, kochanie. Potem upudruję
sobie nosek. Recepcjonista poda ci numer mojego pokoju. Skorzystamy z obsługi hotelowej i
wcale, wcale nie będziemy musieli wychodzić z łóżka. Spędzimy w nim wieczność. Czy to nie
brzmi zachęcająco?
Dla Billa było to jak ucieleśnienie wszelkich marzeń. Kątem oka dostrzegł coś bardzo
interesującego. Po drugiej stronie ulicy, obok zapowiedzianego Banku Jaj, stała niezwykle ciekawa
budowla z napisem "Sam Cham Saloon".
- Dobra robota, najdroższa! Idz - niedługo do ciebie przyjdę! - zabełkotał, bo trudno mu było
mówić z ustami pełnymi śliny. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl