[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Z wolna zaczęłam o Andrei myśleć nieco mniej. To znaczy - nie poświęcałam mu każdej
minuty każdego kolejnego dnia. Mój umysł zwrócił się ku innym rzeczom. Tłoczyły się w
nim wspomnienia. A wśród nich głos nonny, który powtarzał, że coś zaniedbałam. Ale co? -
pytałam sama siebie. - Czego nie dokończyłam? Mamma była bezpieczna; tak samo nic nie
groziło Domenice. Andrea żył - cała reszta mojej rodziny była martwa. Nie żył nawet Emilio
ze swoim wielkim kręgiem sera. Zginął, wskutek mojego kłamstwa.
Aż wreszcie, w wielkanocny poranek, przypomniała mi się inna Wielkanoc - okrągły rok
temu. Przypomniałam sobie, jak klęcząc u stóp ołtarza, trzymałam na kolanach głowę
człowieka, który wykrwawiał się na śmierć. I przypomniałam sobie własną obietnicę.
Moim pierwszym podarkiem dla syna Giuliano była mała srebrna łyżeczka. Na jej
uchwycie wyryłam rozbrykanego szczeniaczka, żeby mały chłopiec mógł się nieco
rozweselić. Kiedy się z tym uporałam, zakradłam się do konfesjonałów w duomo,
zaczekałam, aż opustoszeje ten w którym rozgrzeszał ojciec Alberto, weszłam do środka i
uklękłam.
- W imię Ojca i Syna i Ducha Zwiętego - odmówiłam, nie widząc zza kratki twarzy
księdza. - Wybacz, Panie, mnie grzesznej. Zabiłam przynajmniej trzech ludzi; dwóch nożem,
jednego przy pomocy kłamstwa. Nie szanowałam ojca i matki. Nienawidziłam siostry. Plułam
do zupy.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
- Czy żałujesz tych grzechów? - spytał w końcu ksiądz.
- Tak - przyznałam. - %7łałuję wszystkich. - Wyczułam, że ojciec Alberto chce powiedzieć
coś jeszcze, ale nie pozwoliłam mu na to. Wiedziałam, że jeśli teraz nie dopełnię swego
zadania, to nie zrobię tego już nigdy. - Przyniosłam coś ze sobą. Chciałabym, żeby ojciec
dostarczył to do warsztatu ludwisarza przy Forcie Belvedere. Właściciel ma córkę imieniem
Carolina. To podarek dla jej syna.
To powiedziawszy, uciekłam, nie czekając na wyznaczenie pokuty.
Gdy już znalazłam się na zewnątrz, ukryłam twarz pod brudną chustką, jak zawsze, gdy
wychodziłam z warsztatu. Po części postępowałam tak, by nikt mnie nie poznał, a po części
gest ten stanowił dobrowolną pokutę, jaką narzuciłam sobie za to, co uczyniłam tamtego
strasznego dnia, dokładnie rok temu. Nie byłam niewiniątkiem, które mogło z czystym
sumieniem bawić się na rajskich łąkach. Za karę pozbawiłam się więc świeżego powietrza.
Nie była to może najstraszniejsza z pokut, ale byłam przekonana, że Bóg ją zauważył.
Dwa dni pózniej obudziło nas głośne łomotanie do drzwi.
Zerwałam się natychmiast z posłania.
- Ja otworzę - mruknęłam do pana i pani i po omacku zaczęłam szukać świecy, by
oświetlić sobie drogę.
- Zaczekaj, Emilio - zawołał za mną Orazio. - To niebezpieczne!
Na dole wciąż rozlegały się brutalne dzwięki pięści bijących o drewno. Naciągnęłam na
głowę mazzochio i odsunęłam rygiel. Do środka wtargnął signor Valentini. Był sam.
Zatrzasnął za sobą drzwi.
- Ty! - syknął, wyciągając ku mnie oskarżycielski palec. - Jesteś bardzo głupim, młodym
człowiekiem!
Zarówno głos, jak i spojrzenie komendanta więzienia były niezwykle surowe.
- Co się tu dzieje? - pospiesznie zbiegł po schodach mój mistrz. Półnagi. Zobaczył twarz
naszego gościa i niemal potknął się o własne nogi. Pozbierał się jednak najszybciej, jak tylko
potrafił.
- Witam, signor Valentini. Co pana sprowadza do naszego skromnego kantorka?
- To - odparł komendant, po czym skrytą w rękawicy dłonią sięgnął do wiszącej mu u
pasa sakiewki i wyciągnął z niej srebrną łyżeczkę. - Czy to twoja robota?
Orazio przyjrzał się łyżeczce, jej kształtom i zdobieniom, po czym rzucił mi piorunujące
spojrzenie.
- Nie, zaprawdę nie, signor. Nie ma na tym mojej pieczęci. A przecież oznaczam nią
wszystko, co powstaje w moim warsztacie. To kwestia honoru.
- Szkoda - rzucił Valentini, siadając na ławce pod oknem i zarzucając swe ubłocone buty
na stół. - Moja pani zleciła mi odnalezć twórcę tej błyskotki.
- Twoja pani, signor Valentini?
- Signora Lukrecja de Medici. Pani nas wszystkich. Ta łyżeczka to podarek dla jej
biednego, zaniedbanego wnuka Giulianino, biologicznego dziecka Giuliano.
- Doprawdy - powiedział mój pan, a ja cofnęłam się o krok. Bardzo w tej chwili chciałam
stać się jedną z desek w ścianach.
- Signora de Medici jest sprytną kobietą - ciągnął signor Valentini, specjalny nacisk
kładąc na słowo  sprytną", jakby to była jakaś obelga - ale mocno kocha własne dzieci. Nigdy
nie przeboleje straty swego biednego, zamordowanego syna.
- Rozumiem to, signor Valentini. Sam dobrze wiem, co czuje człowiek, który traci
dziecko.
- Allora. W takim razie rozumiesz też z pewnością doskonale, że jej jedyną pociechą jest
właśnie Giulianino i zrozumiesz, dlaczego tak się ucieszyła na wieść, że pamięta o nim ktoś
jeszcze.
Maestro Orazio pogładził się po brodzie.
- Ucieszyła się? - powtórzył.
- I to bardzo - dodał signor Valentini, po czym wyciągnął zza pasa sakiewkę i rzucił
memu mistrzowi.
Orazio z wielkim trudem odwrócił wzrok od woreczka i ponownie przyjrzał się
wykonanej przeze mnie łyżeczce.
- Czy mógłbym zatrzymać ten przedmiot i zabrać go na następne spotkanie cechu? Może
ktoś coś mi podpowie.
- Bene - zgodził się signor Valentini. - Przekaż im także, że na tego artystę czeka więcej
florenów, jeśli zdoła wykonać jeszcze trochę takich błyskotek. Ach, i jeszcze jedno. Dla
wszystkich będzie najlepiej, jeśli ów artysta się nie ujawni. Niech wykorzysta ojca Alberto. I
bez względu na wszystko, nie posyłaj tam tego tępaka, który otworzył mi drzwi - wskazał na
mnie.
- Emilio? - mistrz zdzielił mnie w głowę. - Pewnego dnia stanie się świetnym
rzemieślnikiem, ale obawiam się, że póki co brakuje mu zdrowego rozsądku.
- Więc powinieneś mu go wlać do głowy, Orazio. To ponure czasy. Miałem ostatnio
wiele pracy.
- Cóż, zauważyliśmy to.
- W takim razie zauważyłeś też na pewno, że swoje obowiązki wypełniam pilnie i z
radością. Ale prześladowanie niewinnych? O ile mogę, trzymam się od tego z daleka. Mnie to
nie bawi.
- Jestem przekonany, że jest pan nadzwyczaj szlachetnym człowiekiem, signor Valentini.
Postąpię wedle pańskiego życzenia.
Gdy tylko zamknęły się drzwi za komendantem, maestro Orazio uderzył mnie tak, że
moje prawe oko zawirowało w swoim oczodole. Ciało wokół niego napuchło i w południe
przybrało już rozmiary i barwę śliwki. Potem podniósł mnie z podłogi i kazał opowiedzieć
wszystko od początku. I tak też zrobiłam - powiedziałam mu o małych okruchach złota, które
zbierałam po pracy, o swojej wizycie w Bargello, o łapówkach dla signora Valentiniego i o
podrzuceniu łyżeczki ojcu Alberto. Gdy skończyłam, wyraznie widziałam, że mistrz chce
mnie zabić gołymi rękoma i z pewnością by to uczynił, gdyby nie leżąca na stole, pełna [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl