[ Pobierz całość w formacie PDF ]
rów, spotkany na drodze.
- Długo i bez miary - odpowiedział staruch i uderzając mię mocniej piętą po biodrach, dodał: -
Galopem, mój kosiu, galopem, bo spragniony jestem lotu!
- Przypuszczam - zauważyłem galopując dość niedołężnie - przypuszczam, że prócz mnie posiadałeś w
swym życiu jeszcze inne rumaki?
- Posiadałem, mój kosiu, posiadałem! - odpowiedział staruch. - A właściwie nie tyle posiadałem, ile
dosiadałem w swym życiu ognistszych, rasowszych i krzepszych nizli ty bachmatów. %7ładen z nich
jednak nie mógł służyć mi dłużej nad trzy dni. Po trzech dniach każdy konał ze znużenia i
przepracowania. Strata rumaka napełnia mię zawsze żalem i goryczą. Leżę wówczas bezsilny i
schorzały na ziemi w oczekiwaniu nowego przybysza, który się zlituje nad moją starością bezradną.
Natura bowiem tak mię stworzyła, że odzyskuję siły, wesołość i otuchę do życia tylko wtedy, gdy
spadnę komukolwiek na kark.
- Powiedz mi przynajmniej, dokąd teraz jedziesz? - spytałem czując znużenie i lęk na myśl o owych
rumakach, które po trzech dniach usilnej pracy zazwyczaj konały. - Mam nadzieję, iż wkrótce
skierujesz mój bieg do swego domu i wypocznę w jakiejkolwiek stajni u jakiegokolwiek żłobu.
- Pozbądz się co prędzej tego rodzaju nadziei - odparł staruch. - Nie mam żadnego domu, a tym
bardziej stajni i żłobu. Mieszkam pod gołym niebem i o ile uda mi się dosiąść czyjegokolwiek karku, nie
znam wytchnienia. Najwłaściwszym trybem mego życia jest jazda, nieustanna, nieprzerwalna jazda.
Nie zatrzymuję się nigdzie i nigdy, nie zatrzymuję się dopóty, dopóki sama śmierć nie zatrzyma mego
rumaka.
Słowa te sprawiły, iż posmutniałem znacznie. Nie poniechałem jednak swego galopu. Biegłem wciąż,
udając dobrego i bystrego konia.
Wszakże przyszła chwila, gdy się coś we mnie zaczęło buntować tak dalece, że uczyniłem w galopie
kilka odruchów bezwiednych a wielce podobnych do wierzgnięć. Wreszcie uczułem, że zęby moje
zaczynają zgrzytać, nogi - miotać się ze wściekłością, a pięści - zaciskać się coraz mocniej.
- Nie brykaj, kosiu, nie brykaj! - zawołał staruch. Słowa te powiększyły moją wściekłość. Skoczyłem
nagle w bok i potrząsłem staruchem z taką mocą, że gnaty jego wydały jakiś suchy i ostry pochrzęst.
Zcisnął mię natychmiast kolanami za gardło. Czułem, że żyły wszystkie nabrzmiały mi na skroniach, a
oczy nabiegły krwią. Jąłem się miotać na wszystkie strony jak opętany. Dawałem takie susy i podskoki,
jakich żaden koń nie potrafiłby wykonać. Szalałem! Wszakże wysiłki moje były daremne. Staruch
trzymał się mocno na mym grzbiecie i coraz silniej dławił mi gardło kościstymi kolanami. Zabrakło mi
tchu i czułem, że za chwilę skonam od uduszenia.
- Nie brykaj, kosiu, nie brykaj! - zawołał staruch czując, że siły mię opuszczają i że muszę mu ulec.
Uległem. Przynaglony do biegu uderzeniem potwornej pięty okrutnego starucha, pobiegłem przed
siebie ociężałym truchtem, gdyż byłem aż nazbyt zmęczony.
Przez dwa dni i dwie noce biegałem po wyspie bez spoczynku, bez wytchnienia.
Na trzeci dzień zaczęło mię męczyć nieznośne pragnienie, bo dzień był słoneczny i upalny. Ponieważ na
wyspie rosły olbrzymie, puste wewnątrz tykwy, zerwałem jedną z nich, napełniłem ją po brzegi sokiem
winogron i wychyliłem do dna.
Wino wkrótce uderzyło mi do głowy i dzięki upojeniu odzyskałem dawną wesołość. Zacząłem śmiać się,
skakać i śpiewać rozmaite pieśni.
- Skądże ta wesołość w tobie, kosiu mój smutny? - spytał staruch. - Zazdroszczę ci tej wesołości. Nigdy
jeszcze w życiu nie śmiałem się i nie śpiewałem. Pragnąłbym nauczyć się śmiechu i śpiewu.
- Nauka to łatwa i niedługa - odpowiedziałem napełniając znowu tykwę winem. - Wypij jeno do dna
zawartość tej tykwy, a natychmiast pozyskasz zdolność śmiechu i śpiewu.
Staruch chciwie pochwycił podaną mu tykwę i wychylił do dna jej zawartość. Wino natychmiast
zaszumiało mu w głowie. Zaczął wykrzykiwać jakieś słowa bez związku i bez treści. Próbował nawet
śmiać się i śpiewać, lecz zamiast śmiechu wykrztuszał z gardła wstrętne i ochrypłe rzężenie, a zamiast
śpiewu wydawał dziwne dzwięki, podobne w części do poryków bawolich, a w części do wronich krakań.
Wreszcie stracił przytomność i spadł z mego karku na ziemię - pijany i bezwładny.
Pozbywszy się nagle potwornego brzemienia uczułem ulgę radosną. Odskoczyłem w bok od leżącego na
ziemi starca i wesoło pobiegłem w głąb lasu. Dzięki winu, którym udało mi się upoić potwornego
starucha, uszedłem czyhającej na mnie śmierci.
Szybko biegłem po lesie, aby co prędzej oddalić się od wstrętnego starucha.
Przebiegając koło gęstwiny nieznanych mi krzewów spostrzegłem ukosem kwiat tak dziwny i niezwykły,
żem przystanął zwabiony jego widokiem. Był to kwiat drobny, lecz utkany ze złotego płomienia, który
jarzył się tak mocno i rzęsiście, że dłonią przesłoniłem oczy, oślepione cudownym blaskiem.
Zerwałem kwiat ostrożnie, bojąc się, że mię sparzy swym płomiennym kielichem. Przekonałem się
jednak, że płomień tego kwiecia wcale nie parzy, lecz nieci swym dotykiem siły żywotne i budzi ze
wszelkiej ospałości. Natychmiast opuściło mię znużenie i uczułem się niby ockniony z ciężkiego snu.
Schowałem kwiat w zanadrze, aby go mieć bliżej serca, które pod wpływem jego ciepła zabiło mocniej i
radośniej. Zdawało mi się, że wciąż i nieustannie ocykam się z rozmaitych przykrych snów. Pełen tych
ocknień pobiegłem dalej.
Na jednej z polan leśnych ujrzałem nagle pięknego młodzieńca. Miał na sobie szaty królewskie. Chodził
tam i sam po polanie i co chwila pochylał się ku ziemi, jakby czegoś szukał.
Zbliżyłem się doń i posłyszałem, że młodzieniec, który mię nie zauważył, mówi sam do siebie:
- Szukam ciebie, kwiecie płomienny, kwiecie ocknienia! Szukam ciebie, ale znalezć nie mogę! Wiem, że
kwitniesz tu - na tej wyspie, gdzie przebywa potworny Staruch Morski, słynny ujeżdżacz ludzi, którego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]