[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie mogę tu sterczeć godzinami bez narażania swojej opinii na szwank!
- Wariat! Wcale nie miałam tego na myśli! - Serce zabiło jej mocniej i
całe zmęczenie zniknęło w jednej chwili. - Na co tu czekasz?
- Przez cały dzień chciałem się z tobą zobaczyć. Nabrał powietrza w płuca
i oderwał się od ściany. Karen poczuła się niepewnie.
- Petra...? - zaczęła. - Jest na intensywnej terapii i jej papiery jeszcze do
mnie nie dotarły. W jakim jest stanie?
- Czy ci wystarczy, że powiem: W takim, jak należało się spodziewać"?
Gestem zaprosił ją, by mu towarzyszyła.
- Jak to zniosłeś?
- 65 -
S
R
- Marnie. - W jego głosie wyczuła gniew. - Czasami nienawidzę roli
Boga, który decyduje o życiu pacjentów. Tego braku pewności, czy nie
zostawiłem zbyt wielu komórek i nowotwór się odrodzi, czy też może usunąłem
za dużo tkanki i na zawsze ograniczyłem wydolność organizmu tej istoty. -
Chwycił ją za ramię i odwrócił do siebie. - Tam nie ma przerywanych linii z
informacją: Dotąd i ani kawałka dalej" - rzucił jej w twarz oskarżycielskim
tonem.
Spokojnie wytrzymała jego twarde spojrzenie, czując, że nie zdaje sobie
sprawy z tego, jak mocno ściska jej ramię.
- Już nie pamiętam, kto powiedział - zaczęła - że wprawdzie medycyna
jest nauką, ale nikt nie zalicza jej do nauk ścisłych.
Po chwili milczenia rozluznił uścisk i ukrył twarz w dłoniach.
- Przepraszam - westchnął. - Wiem, że zrobiłem, co należało, żeby ją
uratować, ale miałem taką chwilę, kiedy myślałem, że może wystarczy usunąć
szyjkę, żeby ocalić macicę, a jednak...
Urwał, a Karen zaczęła się zastanawiać, czy nie posunęła się za daleko,
czy nie była zbyt bezpośrednia.
- Dziękuję - szepnął. - Czasami potrzebuję kogoś, kto pomoże mi nabrać
odpowiedniego dystansu. - Uśmiechnął się smętnie. - Wyjdzmy już stąd.
Pomyślałby kto, że nie możemy z tym miejscem się rozstać!
- Czy miałeś do mnie jakąś konkretną sprawę? - zapytała, gdy wyszli na
dwór.
- SÅ‚ucham?
- Podobno miałeś mi coś do powiedzenia - przypomniała mu. - Czy to ma
zwiÄ…zek z pracÄ…?
- A! - Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Nie. Miałem ci
powiedzieć, że to już przyszło.
Podał jej kopertę z biletami oraz program ich wizyty w Laponii.
- 66 -
S
R
- %7łyczę ci, Marku, żeby udała się wam ta bajkowa podróż. - Pani Hooper
z trudem ukrywała wzruszenie. - %7łałuję bardzo, że nie możemy z tobą pojechać.
- Ja też - bąknął chłopiec. - Ale Matthew powiedział, że święta nie będą
czekały, aż wyzdrowiejecie.
- Miał rację - przyznał pan Hooper. - Nie jestem pewien, czy Mikołaj wie,
na co przystał, zapraszając was obu...
- Tato, przestań!
- Mam wrażenie, że we dwójkę jakoś sobie z nimi poradzimy - wtrącił
Nathan. - Jeżeli będą nieznośni, postraszymy ich, że będą jedli z reniferami!
- Możemy jeść z reniferami? - Błyszczące oczy Matthew wpatrywały się
w Nathana. - Tato, naprawdę będziemy mogli jeść z reniferami?
Dorośli tylko jęknęli.
- To miała być kara, a nie obietnica wspaniałej uczty - burknął Nathan,
starając się ukryć uśmiech.
- Jeżeli już wszyscy się pożegnali - rozległ się głos jednego z
pracowników Fundacji - to zapraszam państwa do taksówki. Bagaże są
zapakowane.
- Nie zapomnij wysłać nam kartki z poczty Zwiętego Mikołaja - upomniał
ojciec Marka na odchodnym.
- I rób zdjęcia, żeby nam wszystko pokazać, jak wrócisz - szepnęła mu do
ucha matka, poprawiając nową czapkę. - Pamiętaj, że cię kochamy.
- Ja też was kocham - odpowiedział, rzucając się jej na szyję.
- Powóz czeka - oznajmiła Karen, przystawiając fotel na kółkach.
- I żadnych wyścigów wózkami po korytarzach! - Oddziałowa pogroziła
palcem Karen i Nathanowi. Gdy rozradowani chłopcy wyjeżdżali na korytarz,
zawołała za nimi:
- Nie zapomnijcie popatrzeć na to okno, zanim wsiądziecie do taksówki.
Będzie niespodzianka!
- Czy ty wiesz, o co jej chodzi? - zapytała Karen półgłosem.
- 67 -
S
R
- Nie mam pojęcia. - Wzruszył ramionami. - Ale dzięki temu udało się
nam wyjść bez powodzi łez.
Wyjechali wózkami na parking, aby chłopcy mogli popatrzeć na okna
oddziału, na którym leżeli rodzice Marka. Zdumiona czwórka ujrzała wielki
transparent zawieszony pod oknami.
- Zobacz! - szepnÄ…Å‚ Matthew.
- Pozdrówcie od nas Zwiętego Mikołaja!" - sylabizował Mark.
Tym razem to Karen poczuła, że do oczu napływają jej łzy wzruszenia na
widok niezliczonych twarzy we wszystkich oknach i lasu rąk, które żegnały się
z chłopcami.
Wydawać by się mogło, że co najmniej połowa szpitala życzy im udanej
podróży.
- Wiedziałaś o tym? - Nathan unikał jej wzroku.
- Nie, ale strasznie mi siÄ™ to podoba.
Uśmiechnęła się niewyraznie. Spostrzegła jednocześnie, że i Nathan z
trudem panuje nad uczuciami.
- Machamy ostatni raz i odjeżdżamy! - oświadczył podejrzanie
stanowczym tonem. - Bo spóznimy się na samolot.
- 68 -
S
R
ROZDZIAA SZÓSTY
- Znieg! - wykrzyknęli unisono uradowani chłopcy, gdy samolot
wylądował na lotnisku w Rovaniemi. - Pada śnieg! Prawdziwy!
Podczas lotu zachowywali się bardzo grzecznie. Przez dwie i pół godziny
w powietrzu oglądali film i poznali smak samolotowego posiłku, lecz
największą atrakcją była bez wątpienia wizyta w kabinie pilota.
Gdy samolot kołował na pasie po wylądowaniu, przez niewielkie okienka,
za zasłoną wirujących, srebrzystych płatków ujrzeli światła terminalu. Efekt ten
dodatkowo podkreślały tumany śniegu, unoszące się w powietrzu za sprawą
samolotowych silników.
- Jak w tej śnieżnej zabawce, którą dostałem rok temu pod choinkę! -
powiedział Mark. - Kiedy się nią potrząśnie, śnieg się unosi, a potem opada na
taki mały domek.
Stewardesa przypomniała pasażerom, by zabrali wszystkie bagaże spod
foteli i z półek.
Najpierw wysiadali chłopcy, jako niepełnosprawni.
- No, który pierwszy? - zagadnął Nathan, prostując się w przejściu.
- Mogę ja? - prosił Mark, szarpiąc się z pasem.
- Dobra. Hop! - Nathan wziął go na ręce i podał stewardowi, który
zajmował się nimi podczas lotu.
- Czy ty pożarłeś słonia? - zażartował młody człowiek, niosąc Marka do
wyjścia. - Kiedy wsiadałeś, byłeś o wiele lżejszy...
- Teraz ty, Matthew. Odepniemy pas...
Przez ten czas Karen sprawdzała, czy niczego nie zostawili.
Gdy zeszli po schodkach, Mark już siedział w swoim fotelu. W chwilę
pózniej cała czwórka podążała ośnieżoną płytą do jasno oświetlonego budynku.
Po drodze obaj chłopcy chwytali płatki śniegu.
- 69 -
S
R
Wszyscy błyskawicznie przebrali się w kombinezony i ciepłe buty, po
czym wsiedli do autokaru, który miał ich dowiezć do miejsca przeznaczenia.
- Kiedy pójdziemy do Zwiętego Mikołaja? - szepnął Matthew do Karen. -
Czy on dostał mój list? Jak ty myślisz? I czy on wie, że już przyjechaliśmy?
- Na pewno wszystko już wie - odparła Karen. - Patrz! Prawdziwa
mikołajowa pogoda, prawda?
- Czy my go zobaczymy już dzisiaj? - dopytywał się Mark.
- Nie wiem. - Karen zapomniała, jak wygląda program ich pobytu. -
Myślę, że w taką pogodę nie zaprzęga się reniferów. Stoją sobie teraz w ciepłej i
suchej stajni, a Zwięty Mikołaj czyta listy, które do niego przyszły.
Poczuła się bardzo niepewnie, kiedy zorientowała się, że Nathan uważnie
przysłuchuje się jej opowiastkom, lecz jego uśmiech rozwiał wszystkie jej
wątpliwości.
Mark i Matthew zadowolili siÄ™ oglÄ…daniem krajobrazu. Od czasu do czasu
jedynie dziwili się bardzo takiej ilości śniegu.
Autokar niespodziewanie zatrzymał się w szczerym polu.
- Jesteśmy na miejscu?
- Co się stało?
Gwar ustał, gdy w autokarze rozległ się głos pilotki.
- Proszę popatrzeć w lewo. Przed samochodem przechodzi właśnie stadko
łosi - powiedziała świetną angielszczyzną.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]