[ Pobierz całość w formacie PDF ]
atleta, który dla fantazji rzucił właśnie pracę. Ale Mark wiedział od pierwszego wejrzenia, że facet nie miał
wyboru. Był blady, niemal przezroczysty.
W czasie gdy siostra cofnęła się, by ich przepuścić, Audrey pocałowała szwagra w policzek.
- Dajesz się we znaki mojej siostrze? - zapytała go.
Ten uśmiechnął się i skinął głową.
- Uważaj, chłopie. Bo, wiesz, co dwie Tysonówny, to nie jedna.
Znowu się uśmiechnął i znowu skinął głową, spoglądając tym razem na Marka.
- Och, przepraszam, Danny, to jest Mark Malone, przytransportował mnie tutaj. Mark, to mój
szwagier, Danny Grant.
Danny obrócił głowę, chwycił ustami drążek i nacisnął nim kilka guzików przy ekranie umocowanym
do fotela.
- Miło mi... pana... poznać - powiedział matowym głosem.
Tymczasem wróciła siostra Audrey, trzymając na ręku małego chłopca, który był dokładną miniaturką
mężczyzny na wózku. Miał duże brązowe oczy i ciemne wijące się włosy. Audrey wzięła od niej chłopca i
uniosła go do góry.
- Pocałuj mnie, Devon!
Cmoknął ją z zapałem w policzek.
Kręcił się i wiercił, póki Audrey nie postawiła go na ziemi.
Wskazał paluszkiem kapelusz Marka.
- Jesteś kowbojem? - zapytał.
Claire roześmiała się.
- Devon kocha kowbojów i Indian - powiedziała. Ma pan konia? - zapytała.
- Konie! - pisnął mały.
Mark kucnąłby chętnie przy chłopcu, ale wiedział, że noga mu na to nie pozwoli. Więc chcąc sprawić
dziecku przyjemność, włożył mu na głowę swój kapelusz. Jakże ten chłopak przypominał mu Keitha!
- Wiesz co? - powiedział raptem. - Mam na swoim ranczu dużo koni. Chciałbyś się na którymś
przejechać?
Oczy chłopca rozbłysły.
- To miło z twojej strony - rzekła Audrey. - Ale niech on lepiej bawi się u siebie.
Mark katem oka dostrzegł, jak dała ręką znak swojej siostrze. Zignorował te jej gesty i oznajmił,
zwracając się do matki chłopca:
- Może pobyć u mnie parę dni. Zwiedzi ranczo, pojezdzi na kucyku...
- Audrey zostałaby może wtedy trochę dłużej - wyraziła przypuszczenie Claire.
- Nie - powiedziała Audrey.
- Tak - powiedział Mark.
Zacisnął pięści. Nie pozbędzie się go tak łatwo.
- Nie będzie panu przeszkadzał? - zapytała Claire z uśmiechem.
Audrey spojrzała wymownie na swoją młodszą siostrę.
Ależ z niej numer, pomyślał Mark.
Patrząc jej prosto w oczy, powiedział do Claire:
- W żadnym razie. Oboje będziemy mu radzi. Audrey pochyliła się nad siostrzeńcem.
- A nie wolałbyś zostać tutaj z ciocią i oglądać telewizję?
- Nie! Konie! - zaprotestował mały.
- Chłopiec będzie miał uciechę - powiedział Mark. - I przy mnie nic złego mu się nie stanie, proszę
się nie martwić.
Claire spojrzała na Audrey, potem na Marka.
- Poddaję się - rzekła. - To dobry pomysł. - Położyła rękę na ramieniu chłopca. - Przewietrzy się,
oderwie od domu na parę dni. Danny, przypilnuj, żeby Devon nie zapomniał
szczoteczki do zębów.
Gdy Audrey i Mark zostali sami, Audrey rzekła:
- Ja nie wracam na ranczo.
- Jak to?
Utkwiła wzrok w podłodze.
- No bo... ja... - jąkała się.
Być może powinien pozwolić jej odejść. Ale nagromadziło się między nimi tyle gwałtownych uczuć.
- Za pózno - powiedział. - Twój siostrzeniec myśli już tylko o jezdzie konnej.
- Mark. - Chwyciła go za ramię, gdy szedł ku drzwiom. Zatrzymał się, zmierzył ją wzrokiem.
- Znajdziesz na pewno inną gosposię.
Zmarszczył brwi i ujął w obie dłonie jej drżącą rękę, którą wsparła na jego ramieniu.
- Posłuchaj, co ci powiem, Audrey. Rozpoczęłaś coś. Chciałaś, żebym przestał pić. - Pochyliwszy
głowę, ciągnął - Potrzebuję cię. - Dotknął ustami jej włosów.
Przymknęła powieki.
- Nie pozwolę ci odejść - oświadczył z ustami niemal przy jej ustach. - Jeszcze nie.
W poniedziałek rano Mark uchylił powieki i ujrzał dwoje ciemnych oczu wpatrujących się w niego, jakby
był jakimś dziwnym tworem. Na jaką cholerę ściągnął do siebie tego dzieciaka, myślał. Nie mógł być już
przecież niczyim bohaterem.
- Pojeżdżę dzisiaj na kucyku? - zapytał mały.
- No... jeszcze nie teraz. - Mark usiadł, przetarł oczy. -Poszukaj swojej cioci Audrey.
- Dobrze, proszę pana. - Chłopiec popatrzył na niego ze smutkiem. Dolna warga mu drżała. Ruszył w
stronę drzwi.
Mark czuł się tak, jakby ktoś wyrwał mu serce z piersi. Przypomniał sobie spojrzenie Keitha.
- Poczekaj, smyku.
Chłopiec zawrócił, ale minę miał taką, jakby spodziewał się już tylko złych wieści.
- Pójdziemy zaraz do kucyka - powiedział Mark.
- Naprawdę? - zapytał mały, unosząc na niego wzrok.
- Ale najpierw pomyślimy o należytym ekwipunku.
Chłopiec spojrzał na Marka szeroko otwartymi oczami.
- Dostanę kapelusz, proszę pana? - zapytał.
- Dostaniesz. I mów mi Mark.
Po trzech godzinach Mark wszedł do kuchni w towarzystwie małego kowboja. Tenże kowboj miał na
sobie wranglery, koszulę z Dzikiego Zachodu, buty kowbojskie i czarny kapelusz. Szedł kołyszącym krokiem
Johna Waynea, ale cały efekt prysł, gdy podskoczył do Audrey.
- Audrey! Dostałem kucyka! Jestem prawdziwy kowboj!
Mark był trochę zmęczony. Ale to wielka satysfakcja, myślał, zobaczyć taki uśmiech na twarzy Audrey,
jakby księżyc i gwiazdy złożył u jej stóp. Taki uśmiech jak przy pierwszym ich spotkaniu.
Audrey kazała Devonowi uściskać Marka i podziękować mu.
- Dziękuję - wymamrotał chłopiec, obejmując tę chorą nogę Marka, który zresztą wolałby przyjąć
podziękowanie od jego ciotki.
Zanim zdążył dokończyć tę myśl, Audrey była już w jego ramionach, tuląc policzek do jego piersi.
Tu właśnie było jej miejsce - w jego ramionach.
Było to już coś więcej niż zamierzył. Audrey stała mu się bardzo bliska. Kiedy patrzył, jak czule witała
[ Pobierz całość w formacie PDF ]