[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jednej strony na kształt ustnika, z dwoma otworami do regulowania strumienia powietrza.
Kiedyś zagadnął Luisa na temat fujarki.
- Nigdy nie widziałem czegoś podobnego - rzekł.
- Rzadko się je spotyka - odparł Luis. - Jedynie tutaj, w wioskach rozrzuconych po
górskich dolinach.
Boyd doszedł do końca ścieżki, przeciął porośnięty trawą taras i usiadł obok Luisa,
który przestał grać i opuścił fujarkę na kolana.
- Myślałem, że już nie wrócisz - rzekł Luis. - Reszta grupy wyjechała już kilka dni temu.
- Chcę po raz ostatni rozejrzeć się tutaj - odparł Boyd.
- %7łal ci porzucać jaskinię?
- Tak. Chyba właśnie tak.
U ich stóp rozciągała się dolina pomalowana w jesienne odcienie brązów, mała rzeczka
błyszczała niczym srebrna wstążka w promieniach słońca, silnie kontrastując z żywą
czerwienią dachów wioski.
- Pięknie tutaj - odezwał się Boyd. - Od czasu do czasu przyłapuję się na próbie
wyobrażenia sobie, jak też mogły wyglądać te okolice w tamtych czasach, kiedy powstały
malowidła w jaskini. Prawdopodobnie nie zaszły wielkie zmiany. Góry musiały pozostać nie
zmienione. W dolinie na pewno nie było ornych pól, jedynie naturalne pastwiska. Tu i tam
grupy drzew, ale z pewnością nie za wiele. Zwietne tereny łowieckie. Wszędzie pod dostatkiem
trawy dla zwierząt roślinożernych. Próbowałem nawet wyobrazić sobie, w którym miejscu
mogli obozować ludzie. Doszedłem w końcu do wniosku, że chyba tam, gdzie teraz znajduje
się wioska.
Spojrzał na Luisa. Ten nadal siedział sztywno, zakrywając dłońmi fujarkę
spoczywającą na kolanach. Na jego wargach błądził niewyrazny uśmiech, jak gdyby uśmiechał
się do własnych myśli. Mały czarny beret siedzący równiutko na czubku głowy, okrągła,
regularna, ogorzała twarz, krótko obcięte czarne włosy, niebieska koszula rozchełstana pod
szyją. Młody, silny mężczyzna; na jego twarzy nie było ani jednej zmarszczki.
- Kochasz swoją pracę - stwierdził Luis.
- Poświęciłem jej wszystko. Podobnie jak ty, Luis - odparł Boyd.
- To nie jest moja praca.
- To nie ma większego znaczenia. W każdym razie wykonujesz ją bez zarzutu. Nie
chciałbyś pójść ze mną? Rzucilibyśmy ostatnie, pożegnalne spojrzenie.
- Mam pewną sprawę do załatwienia we wsi.
- Myślałem, że cię już nie zastanę - rzekł Boyd. - Kiedy usłyszałem, jak grasz na fujarce,
byłem zaskoczony.
- Wkrótce odejdę - odparł Luis. - Jutro albo pojutrze. Nie mam po co tu siedzieć, ale
podobnie jak ty, zżyłem się z tym miejscem. Nie mam dokąd iść, nikt mnie nie potrzebuje. Nic
się nie stanie, jeśli zostanę tu jeszcze kilka dni.
- Tak długo, jak tylko zechcesz - powiedział Boyd. - To miejsce należy do ciebie.
Niedługo zostanie tu prawdopodobnie postawiona strażnica, ale odpowiednie władze z
pewnością nie będą się z tym spieszyły.
- Więc możemy się już nigdy nie zobaczyć? - zapytał Luis.
- Byłem parę dni w Roncesvalles - odparł Boyd. - To właśnie tam Gaskończycy rozbili
tylną straż Karola Wielkiego w 778.
- Słyszałem o tej miejscowości - rzekł Luis.
- Zawsze chciałem zobaczyć to miejsce, ale nigdy nie miałem czasu. Kościół
wzniesiony przez Karola jest już ruiną, lecz mówiono mi, że do dzisiaj w wioskowej kaplicy
odprawiane są msze za dusze poległych paladynów. Kiedy wróciłem stamtąd, nie mogłem
oprzeć się pokusie, żeby jeszcze raz zajrzeć do jaskini.
- Cieszę się z tego - powiedział Luis. - Czy mogę być impertynencki?
- Nigdy nie byłeś impertynentem - odparł Boyd.
- Czy możemy jeszcze raz, zanim odejdziesz, przełamać się chlebem? Dziś wieczorem,
dobrze? Przygotuję omlet.
Boyd zawahał się, tłumiąc w sobie chęć zaproszenia Luisa na kolację.
- Będę zaszczycony, Luis - odrzekł po chwili. - Przyniosę butelkę dobrego wina.
Trzymając latarnię na wysokości oczu, Boyd z wytężoną uwagą przyglądał się skalnej
ścianie. A jednak miał rację, nie była to tylko gra wyobrazni. Tutaj, w tym szczególnym
miejscu, skała nie stanowiła jednolitej płaszczyzny. Siatka pęknięć dzieliła ją na szereg pól,
niemal idealnie imitując litą skałę. Tylko przez przypadek można było dostrzec owo spękanie.
Gdyby nie patrzył na wprost, równolegle z padającym światłem, nigdy by tego nie zobaczył.
Dziwne, pomyślał, że nikt z licznej grupy przez dłuższy czas prowadzącej badania w jaskini nie
dostrzegł przedtem tej anomalii. Niewiele przecież umknęło uwadze naukowców. Mimowolnie
wstrzymał oddech, choć zaraz sam siebie zganił za głupotę. Przecież te pęknięcia mogły w
gruncie rzeczy nie znaczyć nic. Mogły to być ślady zwykłej erozji pod wpływem mrozu. Z
drugiej strony erozyjne pęknięcia skały od mrozu we wnętrzu jaskini byłyby czymś wręcz
niezwykłym. Odpiął młotek od pasa i przełożywszy latarnię do lewej ręki wsunął czubek
ostrego końca młotka w jedną ze szczelin. Ostrze łatwo zagłębiło się w skałę. Delikatnie
nacisnął i szpara poszerzyła się. Pociągnął mocniej i po chwili dopasowany odłam skalny
wysunął się ze swego leża. Odłożył młotek i latarnię, pomocował się nieco z kamieniem i
wkrótce wyjął go ze ściany. Pod nim ułożone były dwa inne, które dały się wyjąć równie łatwo
jak pierwszy. Szybko namierzył pozostałe odłamy i pousuwał je wszystkie. Uklęknął na dnie
jaskini i skierował strumień światła wprost w odsłonięty właśnie korytarz.
Był szeroki na tyle, by wczołgać się do środka, na chwilę jednak Boyd zawahał się
przed natychmiastowym jego zbadaniem. Wejście bez asekuracji stanowiło dość poważne
ryzyko. Gdyby coś się stało, gdyby utknął w jakimś przejściu, gdyby odłam skalny osunął się i
zablokował mu powrót lub zranił go, nie miał praktycznie szans ratunku - a w każdym razie nie
mógł się spodziewać żadnej skutecznej pomocy w niedługim czasie. Luis po powrocie do
obozowiska prawdopodobnie czekałby na niego, a gdyby nie doczekał się jego przybycia,
potraktowałby to po prostu jako odpowiedz Boyda na jego impertynencję, czy też wyraz
lekceważenia ze strony gruboskórnego Amerykanina. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że
Boyd tkwi uwięziony w pułapce we wnętrzu jaskini.
A jednak była to jego ostatnia szansa. Jutro musiał wyruszyć w drogę do Paryża, żeby
zdążyć na swój samolot. A owo ukryte przejście niezwykle go intrygowało; nie była to jedna z
tych rzeczy, które można po prostu zignorować. Musiało posiadać jakieś niezwykłe znaczenie,
w przeciwnym bowiem razie tak dokładne maskowanie nie miało sensu. Kto też mógł wznieść
ten mur z idealnie dopasowanych kamieni? Z pewnością nikt w obecnych czasach. Każdy, kto
odnalazłby zasłonięte wejście do jaskini, niemal natychmiast musiałby dostrzec rysunki
naskalne i prawie na pewno rozgłosiłby o swoim odkryciu. A więc wejście do korytarza musiał
zamaskować ktoś, kto nie miał pojęcia o doniosłym znaczeniu malowideł w jaskini, albo też
ktoś, dla kogo owe rysunki były czymś najbardziej oczywistym.
Tak czy inaczej, trudno było przegapić taką okazję. Musiał zobaczyć, co się tam
znajduje. Przymocował młotek do paska, mocno ścisnął w garści latarnię i zaczął się
wczołgiwać.
Prosty i stosunkowo równy korytarz ciągnął się na długości jakichś trzydziestu metrów.
Jeśli nie liczyć tego, że nawet dla czołgającego się człowieka było tam niewiele miejsca, to
przejście nim nie nastręczało poważniejszych trudności. Szczelina kończyła się nagle litą
ścianą. Boyd leżał na brzuchu, omiatając światłem latarni kamień i pełen konsternacji
przyglądał się gładkiej powierzchni.
To nie trzymało się kupy. Dlaczego ktoś zadał sobie tyle trudu, by zamknąć wejście do
[ Pobierz całość w formacie PDF ]