[ Pobierz całość w formacie PDF ]
I zobaczyłem rozdęte słońce na czerwonym niebie.
- Trafiłeś - oświadczyłem, zamykając drzwi - Zawołać wojsko?
- Kiedy tylko będziesz miał ochotę - poinformował mnie uprzejmie - Jestem gotów.
Więc zawołałem.
Marines wmaszerowali, ustawili się w dwuszeregu i wyprężyli się na baczność.
- Spocznij! - poleciłem - Przygotować się do pobrania broni.
James i Bolivar podjechali dwoma akumulatorowymi mini-kontenerami. Otworzyłem drzwi
pierwszego i wyjąłem długi na metr, twardy, białawy kształt o przyjemnym zapachu.
- Uzbrojenie podstawowe węgierskie suszone salami, po jednym na głowę - wyjaśniłem - Równie
skuteczne co pałka, ma jednak tę przewagę, że w razie potrzeby da się zjeść. Zastanawiałem się nad
kompozytowymi nożami, ale musiałyby być w papierowych pochwach, co w praktyce dałoby ten
sam efekt jak bagnety trzymane w rękach. Kapitanie, proszę przystąpić do wydawania broni.
- Nie wygłupiasz się przypadkiem? - spytała podejrzliwie Angelina.
Sądząc po minie Sybil, nie ona jedyna miała podobne wątpliwości (na Marines wolałem me
spoglądać).
- Nie wygłupiam się - powiedziałem poważnie - W praktyce można by zabrać wyłącznie kije, bo
kilkudziesięciu ludzi z gołymi nożami to, nawet przy wyszkoleniu Marines, proszenie się o
kłopoty. Zamiast kija może być sucha kiełbasa, ma dwie zalety po pierwsze w razie
przedłużającego się pobytu można ją zjeść, po drugie, tubylcy, jak dostaną kilka, nie będą nas
atakować, tylko pobiją się między sobą o łup. A dziesięć kilo salami we wprawnych rękach to aż za
dużo jak na Slakeya.
- Nie podgryzać! - pouczył podkomendnych kapitan - Jesteśmy gotowi!
Wziąłem więc swoją przydziałową - przecież nie będę latał bezbronny - i wskazałem nią drzwi do
garażu.
- Gotowe, Coypu?
- Cały czas.
- W takim razie do ataku biegiem marsz!
Widok był piękny, a tempo godne pozazdroszczenia - oni naprawdę byli doskonale wyszkoleni.
Cała kompania - plus Sybil - znalazła się w Piekle w dziesięć sekund.
My podążyliśmy nieco dostojniej, acz nie zwlekając.
Gdy wyszliśmy z pieczary, tyraliera posuwała się w kierunku wzgórz.
- Upiorne miejsce - przyznała Angelina
Jakby na poparcie jej słów, odezwał się pobliski wulkan, trzęsąc podłożem.
- Toteż będziemy się spieszyć - odparłem zgodnie z prawdą Nieopodal dwóch tubylców naskoczyło
na jednego z żołnierzy, ten zdzielił pierwszego na odlew, tyle że za bardzo się przyłożył i pękło
salami (wyłączając jednakże napastnika z dalszej walki). Musiało przy tym zapachnieć
smakowicie, gdyż drugi natychmiast przerwał atak, złapał urwany kawał kiełbasy i pognał, aż się
za nim zakurzyło.
- Działa! - ucieszyła się Angelina - Jesteś genialny!
- Dziękuję, wiem - odparłem skromnie.
- Kryć się, jesteśmy pod ostrzałem! - rozległo się z przodu. - Skokami naprzód!
Minęło nas dwóch Marines niosących trzeciego.
- Czysty postrzał - poinformował mnie idący z przodu - W hotelu na wszelki wypadek założyliśmy
szpital polowy.
Zwolniliśmy kroku - jak na jednego wariata z bronią palną, kompania Marines to i tak lekka
przesada, lepiej było nie plątać się im pod nogami. Rozumowanie okazało się słuszne - po
kilkunastu sekundach zjawił się goniec z informacją, że już go mają. James i Bolivar zajęli się
jeńcem, a Marines utworzyli wokół podwójny pierścień. Jeden wokół nas, drugi nieco szerszy
wokół kawałka terenu, na którym działaliśmy. Większy miał powstrzymać atak Slakeyów,
mniejszy zapewnić spokój Jamesowi, gdyby któryś z napastników się przebił przez większy, albo
zmaterializował za nim.
Złapaliśmy z Bolivarem szamoczącego się i toczącego lekką pianę Slakeya, by umożliwić
Jamesowi wprowadzenie go w trans, któremu jednak nie bardzo to wychodziło.
- Nie mogę, cholera, skupić na sobie jego uwagi - jęknął w końcu James - Nigdy nie pracowałem z
takim wariatem.
- Poczekaj! - Odłamałem kawał salami i podsunąłem go leżącemu pod nos, co przyniosło
natychmiastowy efekt: przestał się szarpać, pociągnął nosem i kłapnął zębami.
Podałem Jamesowi salami i uśmiechnąłem się lekko.
- Jak długo mu nie dasz gryza, na pewno będziesz miał jego niepodzielną uwagę.
- Jesteś głodny - zaintonował James. - Głodny i śpiący... A potem przestałem go słuchać, bo
zaczęło być ciekawie.
- Cisza! - ryknął Slakey w dwurzędowym garniturze, gnając ku nam.
Najbliższy żołnierz zdzielił go mierzonym ciosem w bok głowy (mierzonym, gdyż Slakey padł jak
ścięty, a salami pozostało całe).
A potem nastąpił atak falowy zróżnicowanego liczebnie wroga. Dobrze się złożyło, że wzięliśmy
tylu Marines, ponieważ w szczytowym okresie mieliśmy ze trzy tuziny napastników i to
pojawiających się z różnych stron, na szczęście na ogół za zewnętrznym kręgiem. Sądząc po braku
uzbrojenia - odliczając taki sprzęt podręczny jak noże, gazrurki czy inne utensylia kuchenne, albo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]