[ Pobierz całość w formacie PDF ]
innych dziedzin nauki. Co gorsza, studenci przejmują z egzaminacyj-
nego oportunizmu tezy swoich nauczycieli - często na całe życie.
Przesada, z jaką większość badaczy, techników i naukowców przed-
stawia i rozpowszechnia tezy i twierdzenia jako prawdy ostateczne,
zakrawa na śmieszność i nieostrożność zarazem".
Mańana
W porcie lotniczym dr Forero czekał na mnie z tak bezradnym wy-
razem twarzy, iż mogło to oznaczać tylko złe wiadomości. Przygotowa-
łem się na najgorsze.
Forero powiedział, że wieczorem przyjedzie do "Hiltona" z pułkow-
nikiem kolumbijskiego lotnictwa, który zna moje książki i chciałby ze
mną porozmawiać.
- To konieczne? - spytałem.
- Chce pan zobaczyć Ciudad Perdida, prawda? Zamierza pan
trząść się przez pięć dni na oślim grzbiecie i szukać przewodników
po nie znanym terenie? Lotnictwo załatwi to prościej, da helikopter.
Cel wabił, zgodziłem się więc na rozmowę. Dr Forero miał rację
telegrafując, że moja obecność jest konieczna. Listownie nie można by
nawiązać takich kontaktów.
- A co z profesorem Soto?
- Nie udało się do niego dotrzeć - powiedział Forero - bo jest
właśnie tam, gdzie pan chciałby się znalezć. W jego uniwersyteckim
biurze nie wiedzą, kiedy będzie w Bogocie.
Wieczorem spotkałem się z pułkownikiem Baer-Ruizem. Pułkownik
był człowiekiem o ujmującym sposobie bycia. Jego przodkowie po-
chodzili z Niemiec. Przy whisky rozmawialiśmy parę godzin o moich
teoriach, a przede wszystkim o moim pragnieniu dotarcia do "zaginio-
nego miasta" w dżungli. Przyznałem nawet, że mam nadzieję na pomoc
ze strony lotnictwa wojskowego. Ostrożnie rzuciłem słowo "helikop-
ter". Pułkownik słyszał o odkryciu, ale nie wiedział, gdzie prowadzi się
prace wykopaliskowe. Poprosił o kilka dni cierpliwości - potem się
odezwie.
Kilka dni cierpliwości! W Ameryce Południowej wszystko robi się
znacznie wolniej niż u nas. Tutejsze hasło to: Mariana - jutro!
Pozostawało mi czekać, czekać na wiadomość od pułkownika Baer-
-Ruiza i na znak życia od profesora Soto.
Dzień chylił się ku końcowi. Wieczorem zgodziłem się na zaproszenie
miejscowych rotarian na kolację. Szczęśliwym trafem poznałeni Lam dr.
Jairo Gallego, specjalistę w dziedzinie rolnictwa. Dr Gallego był
niewysoki, żywy i ruchliwy jak ja. Nie podejrzewałem nawet, na jakie
nowe tropy skieruje mnie ta znajomość. Gdy opowiedziałem mu o moim
czekaniu, zapytał:
- Czy zna pan Piedras de Leyva?
Ani o nich nie słyszałem, ani nie czytałem, ale opis prehistorycznych
budowli i fakt, że archeologia nie wie, co z tym fantem począć, obudziły
we mnie żywe zainteresowanie, zwłaszcza że nie wiedziałem, co robić
przez następne dni. Lepiej przecież poznawać świat i jego zagadki.
Goethe pisał przecież:
"[...] Jak to czyniło zawsze wielu
I przez rozdroża bałamutnie
Do obranego dążyć celu".
Wyjazd do Villa de Leyva
Można się kłócić, czy godzina piąta to jeszcze pózna noc, czy już
wczesny ranek - na pewno jest to godzina niepoczciwa. Jak zawsze,
kiedy wyjazdy zmuszają mnie do wstania z łóżka o takiej porze,
dziwiłem się też i owego 19 maja 1981 roku, widząc w trzymilionowej
Bogocie tak wielu zapóznionych przechodniów i rannych ptaszków,
śpieszących do domu albo do pracy. Wstrząsnął mną dreszcz, gdy niosąc
metalowe walizki wypchane sprzętem fotograficznym i taśmami mier-
niczymi wypadłem przez wahadłowe drzwi z hotelowego foyer na świe-
że powietrze. Stolica Kolumbii leży 2645 m n.p.m., dlatego noce są
tu chłodne o każdej porze roku.
Koło małego, czarnego fiata stało czterech mężczyzn: dr Forero, jego
syn Carlos, dr Gallego i student archeologii Carlos Esqualanta.
Tłok, jakiego obawiałem się w naszym pojezdzie, miał swoje zalety
- rozgrzałem się, ożywiłem i zapytałem, jak długo będziemy jechać
do Villa de Leyva.
Dr Gallego, siedzący za kierownicą swojego samochodu, zawołał do
mnie wesoło przez ramię:
- Z siedem godzin!
Ciasnota okazała się nagle dokuczliwa, od razu poczułem, że za dwie
godziny zdrętwieją mi nogi, potem rozboli mnie kręgosłup. Dr Gallego
musiał dostrzec w lusterku przerażenie malujące się na mojej twarzy,
bo wyłowił z torby dwie pomarańcze i powiedział:
- Najpierw proszę zjeść śniadanie! Jazda minie panu jak z bicza
trzasł, często tędy jeżdżę służbowo.
Fiat ruszył z hałasem, z radia popłynęły melancholijne melodie
- chór, gitara, trąbka i zawodzący saksofon tenorowy - zapewne
wszystkim tu znane, bo do obu akademików, którzy zaczęli nucić do
wtóru, dołączyli po chwili obaj młodzieńcy. Chóralne śpiewy roz-
brzmiewały przez całą podróż. Kiedy zaczął się komentarz polityczny,
dr Gallego wyłączył odbiornik.
Wytarłem fragment zaparowanego okna. Na skraju drogi stali
chłopcy i dziewczęta w jaskrawokolorowych swetrach, oferując miejs-
cową ceramikę, malowaną, wypalaną - kubki, puchary, miseczki.
Na widok kamiennych kopczyków wysokości mniej więcej pół metra,
zapytałem, czy są to prymitywne znaki drogowe.
Dr Gallego wyjaśnił, że w domach oznaczonych takimi kopczykami
sprzedaje się chichę. Chicha to musujący napój zbliżony do piwa,
porównywalny z bardzo młodym winem, pędzony przez Indian połu-
dniowoamerykańskich pod różnymi nazwami i z różnych surowców.
Indianie andyjscy pędzą go z trzciny cukrowej albo z kukurydzy,
Indianie mieszkający w dżungli - z zawierającego białko manioku,
rosnącego w lasach tropikalnych a należącego do rodziny wilczo-
mleczowatych. Swoją chichę nazywają oni kashiri.
Chałupnicza produkcja tego napoju jest bardzo prosta: łodygi trzci-
ny cukrowej rozgniata się kamiennymi albo drewnianymi walcami,
miazgę umieszcza się w dzbanach i podgrzewa na otwartym ogniu
lub rozżarzonych kamieniach, potem wlewa się ją do kadzi, w której
znajdują się resztki chichy z poprzedniego procesu produkcyjnego.
Resztki te zapoczątkowują szybką fermentację. Indianki mieszają ma-
sę, dodają niewielką ilość wody i nakrywają kadz liśćmi bananowymi.
Po 24 godzinach chichu nadaje się do picia - zamiana cukru w al-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]