[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Avery? - szepnęła.
Przygarnął ją bliżej, nie otwierając oczu.
- Avery?
- śśś... - Głos miał niski i nieskończenie smutny. - śśś... Za
drzwiami czeka kolejny dzień. Ale tu go jeszcze nie ma... Jesteśmy my.
Lily... Lillian... Błagam, pozwól mi się kochać jeszcze raz. Pozwól mi
się kochać całą noc.
Odpowiedziała mu pocałunkiem.
bliżaÅ‚ siÄ™ Å›wit, peÅ‚en wÄ…tpliwoÅ›ci, peÅ‚en rozterek. Avery obserwo­
waÅ‚ jego nadejÅ›cie ze spokojem. Jego serce byÅ‚o niczym samotny żoÅ‚­
nierz naprzeciw legionom nieubłaganych faktów.
Lily leżaÅ‚a przy nim, utulona speÅ‚nieniem, szczęśliwa. Ciemne pa­
sma włosów rozsypały się jej po ramionach i barkach, pierś unosił lekki
oddech. Ręka spoczywała, rozluzniona, na jego udzie. Zamknął oczy na
jej widok, tak nieubÅ‚aganej we Å›nie, jak nieubÅ‚agana byÅ‚a w sprawie wÅ‚a­
snej matki.
Godzina za godziną układał przemowy, wymyślał scenariusze rozmów,
zapewnień, wszystko, co zdołałoby sprawić, że zgodziłaby się zostać jego
żoną. Nie mógł zaakceptować innego związku niż formalny, a bał się, że nie
istnieje argument, który potrafiłby przekonać Lily do jego poślubienia.
Przepisy regulujące prawo do potomstwa były równie niedorzeczne
jak myÅ›l, że miaÅ‚by Å›wiadomie i z rozmysÅ‚em uczynić swoje dzieci bÄ™­
kartami. Nie akceptował tego pierwszego, ale nie brał nawet pod uwagę
tego drugiego. Boże, zmiłuj się...
187
Gorycz naznaczyÅ‚a jego współczucie dla nieżyjÄ…cej matki Lily. Ko­
biety, którą Lily kochała tak bardzo, że chciała poświęcić swoje życie -
nie, życie ich obojga - i uczynić z niego pomnik jej cierpienia.
Jak gdyby wyczuwajÄ…c tÄ™ niechęć, Lily poruszyÅ‚a siÄ™ w jego ramio­
nach. Po twarzy przebiegł cień. Avery przygarnął ją bliżej, ostrożnie, tak
by jej nie obudzić, i zbliżyÅ‚ otwarte usta do jej wÅ‚osów, wdychajÄ…c gÅ‚Ä™­
boko woń snu i seksualnego spełnienia. Był aż nadto świadomy, że może
to być ostatni taki moment w ich życiu. Jak mógłby ją stracić, swoją
zmysÅ‚owÄ… fantazjÄ™, swego adwersarza, swoje serce? Ale co mógÅ‚ uczy­
nić, aby ją zdobyć na zawsze?
Z głębi domu napłynął długi, przenikliwy krzyk niezadowolenia.
Któreś z dzieci Teresy było głodne...
Czuł, jak Lily się budzi. Samo powietrze zdawało się przyodziać
w caÅ‚un czujnoÅ›ci, niweczÄ…c jego czujność. ZadrżaÅ‚ pod ciężarem cze­
kajÄ…cej go straszliwej decyzji.
- Zostań - usłyszał własny głos. - Zostań ze mną, Lily.
Z szelestem poÅ›cieli uwolniÅ‚a siÄ™ z jego ramion i odwróciwszy gÅ‚o­
wÄ™, zgarnęła wokół siebie przeÅ›cieradÅ‚o. Ona też usÅ‚yszaÅ‚a krzyk dziec­
ka. Avery odczytaÅ‚ w tym pÅ‚aczu wyrzut, że gotów byÅ‚ uczynić bÄ™karta­
mi swoje własne dzieci, Lily odebrała go jako ostrzeżenie przesłane jej
przez matkÄ™.
Z lekkim rumieńcem na policzkach owinęła się prześcieradłem,
wstydliwie odwracajÄ…c oczy od jego nagoÅ›ci. OpadÅ‚ z powrotem na po­
duszki. Obnażenie fizyczne było niczym w porównaniu z nagością jego
duszy... Przetoczyła się na drugą stronę łóżka i opuściła swe długie nogi
na podÅ‚ogÄ™. Nawet w tej chwili pożądanie, niczym jakaÅ› bestia zamiesz­
kująca jego ciało, dało o sobie znać z wielką siłą.
Dziecko zapłakało znowu, głośno, nakazująco. Lily uniosła głowę
i w jej profilu dostrzegł chłód. Wzdrygnął się, oczekując najgorszego.
- Powinniśmy się budzić w ten sposób każdego ranka, w objęciach
- powiedziaÅ‚ z rozpaczÄ… w gÅ‚osie. - PowinniÅ›my siÄ™ pobrać i przez naj­
bliższe dziesięć lat budzić się na dzwięk płaczu dzieci...
- Avery, proszę... ja nie mogę wyjść za ciebie za mąż - odparła
pośpiesznym szeptem. - Wiesz, że nie mogę.
- Ależ tak, możesz - rzekÅ‚ z gniewem. ChwyciÅ‚ jÄ… za przeguby, żą­
dając, by przynajmniej na niego spojrzała. - Lily, co mam powiedzieć?
Jakie słowa mogą cię przekonać, że nigdy nie zamierzam cię opuścić, że
nigdy nie przestanę cię kochać, że żadna siła na tej ziemi nie zdołałaby
mnie skłonić do zadania ci bólu i odebrania dzieci?
Przełknęła ślinę z miną pełną tęsknoty.
188
- Nie chodzi o słowa, Avery. Chodzi o przepisy prawne. Jeśli się
zmieniÄ…...
- Do diabła, Lily! - wybuchnął i puścił jej nadgarstki. - Wierzysz
w przepisy bardziej niż we mnie?
Potrząsnęła głową.
- Nie robiÄ™ tego ze wzglÄ™du na siebie. RobiÄ™ to ze wzglÄ™du na dzie­
ci, które mogę mieć.
Chwycił z podłogi spodnie, dwoma szybkimi ruchami wbił nogi
w nogawki, wstał i nie patrząc na nią zapiął rozporek. Nie porzuci tak
Å‚atwo tego, co odnalazÅ‚. NauczyÅ‚ siÄ™ walczyć w mÅ‚odoÅ›ci, teraz też bÄ™­
dzie walczył.
- W takim razie zostań ze mną tutaj, w Mill House.
Szybko zwróciła ku niemu głowę. Czarne loki zatańczyły wokół jej
ramion, opadając miękko na plecy.
- Nie jako moja żona, skoro to odrzucasz, ale w dowolnym charak­
terze, takim, jaki ci odpowiada. Jako moja towarzyszka, gospodyni, uko­
chana, kochanka. Bądz, kim chcesz, ale bądz ze mną, Lily. - Głos miał
napięty, błagalny. - Nie odchodz.
W oczach miaÅ‚a współczucie, niezmiernÄ… czuÅ‚ość i smutek. Milcza­
ła jednak, a dopóki milczała, on miał szansę.
- Ty pragniesz Mill House. Ja pragnę ciebie. Możemy oboje mieć
to, na czym nam zależy, i zagrać Horatiowi na nosie - rzekÅ‚, wykrzywia­
jąc twarz w pełnym zawziętości uśmiechu. -1 przekląć jego duszę za to,
że postawił nas w tej sytuacji.
Mocniej zacisnęła wokół siebie prześcieradło.
- A dzieci? - spytała sztywnymi wargami. - Co z dziećmi?
Mógł dać jej wszystko, ale nie mógł skrzywdzić dzieci, które przy-
szÅ‚yby na Å›wiat, nie mógÅ‚ odmówić im swojej opieki, nazwiska i przywi­
lejów, jakie się z tym wiązały. Nie był w stanie jej tego przyrzec, nie
mógÅ‚ jej oszukiwać. UsiadÅ‚ obok niej, wziÄ…Å‚ jÄ… za rÄ™kÄ™ i przejechaÅ‚ palca­
mi po kostkach.
- Nie dopuścimy, żeby urodziły się nam dzieci.
Odsunęła się gwałtownie, wstała i odeszła na bok. Oczy miała pełne
bólu.
- ZostaÅ„ ze mnÄ…, a obiecujÄ™ ci wspaniaÅ‚e życie, Lily. Bogate, cieka­
we, satysfakcjonujące - wyciągnął rękę, przywołując ją z powrotem.
- Nie mogę zostać z tobą. Ty pragniesz mieć dzieci, Avery. Całą
gromadkę. Pamiętasz? Po jednym dziecku na każdą sypialnię. Nie
mogę... - potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie mogę ci tego zrobić.
- Ależ tak. Możemy...
189
- Nie! - krzyknęła niemal. - Nie namawiaj mnie. Nie kuś! Być może
przez parÄ™ lat byÅ‚byÅ› szczęśliwy. Ale w koÅ„cu, kiedy zaczęłyby przycho­
dzić na Å›wiat dzieci twoich kolegów, kiedy zostaÅ‚oby ochrzczone pierw­ [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • adam123.opx.pl