[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chroniąc się przed strzałami zamachowca.
Obłąkany snajper wystrzelał już cały magazynek, ładując kule w pobliże skrzyni, nie
dosięgając jednak nikogo.
- Jakby zapalił światło, już by nas miał! - Powiedział major i spokojnie wychylił się
zza drewnianej osłony.
Wymierzył w ciemność, celnie przecież, gdyż usłyszeli huk pękającego reflektora.
Potem oddał jeszcze dwa strzały, ale prawdopodobnie bez rezultatu.
Kilka sekund pózniej sytuacja zmieniła się raz jeszcze. Usłyszeli skrzek jednego z
blizniaków:
- Mamy was obu, panowie oficerowie! Nie ruszać się, bo ustrzelimy jak wściekłe
152
psy.
- A to żmije! - syknął Kowadło. - Mieliście rację, Wirski. To padlina, a nie ludzie.
Dla poparcia swojej grozby blizniacy wystrzelili. Niemal jednocześnie.
Kule dzwoniły przez chwilę rykoszetami, a na głowy ostrzeliwanych posypały się
spore kawałki betonu.
- Jakiś grubszy kaliber - zawyrokował major i oddał strzał w stronę napastników. -
Chyba 8,62! Skąd oni wytrzasnęli taką armatę?
- Nie ma co, wycofujemy się, majorze powiedział Wirski.
- Tylko dokąd, Wirski, dokąd? Za nami ślepa ściana.
- Niekoniecznie, majorze! Brocha twierdzi, że kilkadziesiąt metrów stąd jest jakieś
dodatkowe wyjście. Do kamienicy przy Klonowej.
- Tak, Brocha?
Młodzieniec przytaknął.
Ponowna kanonada, niebezpiecznie ogniskująca się jakiś metr od nich,
spowodowała, że gdy tylko skończyły się rykoszety, podnieśli się i ruszyli w głąb
tunelu. Major musiał ich znacznie wyprzedzić; kapitan nie mógł biec, podobnie jak
mocno kulejący Brocha. Jednak, ku zaskoczeniu kapitana, Kowadło zatrzymał się
niecałe sto kroków od miejsca, z którego ruszyli.
Prawie wpadli na niego, gdy usłyszeli jego ciężki oddech. Wówczas major zapalił
zapalniczkę i rozkazał Wirskiemu, aby odwrócił się doń plecami. Błyskawicznie rozkuł
kapitana, a po chwili uczynił to samo z Brochą.
- Może nie powinienem, boście oczajdusze, ale teraz na jednym wózku jedziemy.
Okrzyki ścigających, błysk latarek i kolejna kanonada nadały tym słowom
dodatkowej mocy.
- Dostałem rykoszetem w ramię - oświadczył bez emocji Kowadło. - No, gdzie to
wyjście?
- Kilka metrów nad poziomem tunelu. Musimy znalezć rusztowanie na końcu
odcinka i wspiąć się na nie! A potem szukać drewnianych drzwi. Nie metalowych,
tylko drewnianych - wyjaśnił Brocha.
Zuch, pomyślał Wirski - a nie wyglądał na takiego!
Dotarli do końca odcinka. Kowadło poświecił znowu zapalniczką. W istocie, tunel
zamykało wysokie rusztowanie.
Metro skręcało tutaj w lewo, w stronę placu Unii Lubelskiej i lekko biegło w górę.
Wdrapanie się na rusztowanie po prowizorycznych schodach i drabinach nie było
łatwe. Major wystrzelił jeszcze dwa razy, zabezpieczając ich odwrót.
Klął przy tym z powodu odłamka w lewym ramieniu, a kapitan poczuł ponownie
skutki zetknięcia z buciorami blizniaków i emeryta .
Zcigający, widać dobrze zaopatrzeni w amunicję, oddawali w ich stronę kolejne
salwy z karabinów.
W najlepszej formie okazał się Brocha; bez jego pomocy nigdy by nie wdrapali się
na wysokość dobrego przedwojennego piętra.
Na podeście znalezli karbidową lampę, którą major uruchomił za pomocą
zapalniczki. Teraz w jej żółtym świetle mogli dokładnie przyjrzeć się ścianie po prawej
stronie.
- Są! - wykrzyknął Brocha. Są metalowe, a potem drewniane drzwi!
153
Były, oczywiście zamknięte, ale major przestrzelił zamek jednym strzałem z
pistoletu. Drzwi odskoczyły ze zgrzytem, odsłaniając wysoki na dwa metry korytarz.
- To był ostatni pocisk w magazynku - oznajmił Kowadło.
Zyskali teraz dodatkową przewagę nad pościgiem, którą powiększyli jeszcze,
tarasując drzwi od wewnątrz jakimiś skrzyniami i workami.
Te ostatnie wyglądały na skamieniałe od wilgoci zapasy cementu.
- Pod ścianę takich, kapitanie, i kula w łeb za niechlujstwo! - skomentował Kowadło,
a Wirski pomyślał, że po raz pierwszy całkowicie zgadza się z majorem.
Ruszyli w głąb korytarza, który zaprowadził ich do prowizorycznych schodów,
trzydziestu, jak policzył kapitan, a potem do kolejnych drzwi.
Te, choć wykonane z solidnego materiału, ustąpiły bez trudu, ponieważ nie
wmontowano w nie jeszcze zamka.
Znalezli się w niewielkiej sieni, po sforsowaniu jeszcze jednej przeszkody oraz
kolejnych schodów, wypadli wprost na dziedziniec szkoły.
Nie było wątpliwości, że trafili na teren żeńskiego liceum ogólnokształcącego
imienia Narcyzy %7łmichowskiej.
Tylko brakuje, abyśmy natknęli się teraz na grzeczne pensjonarki, spieszące na
popołudniowe zajęcia muzyczne, pomyślał kapitan, ale raczej nic z tego, zaczęły się
już ferie wielkanocne.
W świetle dnia spojrzał na Kowadłę, który prezentował się nieszczególnie w
potarganym i zaplamionym krwią garniturze. Spod rozdartej marynarki wychynął
pistolet na szelkach. Ja sam, z rozwaloną twarzą i zakrwawionym mundurem wyglądać
muszę jeszcze gorzej, ocenił realistycznie.
Na wszelki wypadek, gdyby pościgowi udało się dotrzeć aż tutaj, stanęli pod ścianą
budynku, usuwając się z linii strzału od drzwi na podwórko.
Uczennic nie było, ale za to pojawił się, widać czujny, pedel, podobny trochę do
tego, którego Wirski widywał tu przed wojną. Na widok trzech intruzów w
zakrwawionych i postrzępionych ubiorach zamierzał rzucić się do ucieczki.
- Stać! Służba bezpieczeństwa! - krzyknął Kowadło, który pomimo odniesionej rany
pełen był animuszu. Poparł swój rozkaz czynem: wyciągnął z kabury pistolet i
wymierzył w pedla. A kiedy ten zatrzymał się i uniósł ręce nad głowę, rozkazał: -
Prowadzcie nas do telefonu! Wykonać, natychmiast!
Ruszyli za przerażonym pedlem.
Wprowadził ich, wciąż z uniesionymi rękoma, do gabinetu dyrektora szkoły.
Major chwycił za telefon; czekając na połączenie, rzucił ku dozorcy, starszemu już
mężczyznie w przedwojennej zapewne służbowej maciejówce:
- Możecie już opuścić ręce! A teraz tylko spokojnie! Jeden gwałtowny ruch i łeb
rozwalę. Halo! Halo! Major Kowadło z tej strony.
Wirski z Brochą poszli do szkolnej toalety, by zmyć z siebie krew i doprowadzić się
choć trochę do porządku. Kapitan zostawił drzwi uchylone, gdyż chciał słyszeć
rozmowę swojego śmiertelnego jeszcze przed chwilą wroga.
Major ryczał swoim zwyczajem, miotając oskarżenia pod adresem trzech agentów:
Fraczka i dwóch jeszcze o pseudonimach Kozak i Gąska , zarzucając im spisek
zbrojny przeciwko sobie oraz bezpieczeństwu państwa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]