[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cudowna lekkość napełniała ciało, mięśnie zmieniały się w elastyczne sprę\yny...
Andriju!
To był głos człowieka. Mimo woli obejrzałem się i stanąłem jak szarpnięty niewidzialną
smyczą.
Polana przypominała staroświecki sobór: wysokie ciemnoniebieskie sklepienie nieba i ró\owe
błyski witra\y słońce właśnie chowało się za drzewa. U stóp złocistego ołtarza jaśniała
postać Wiki szeroko roz-
181
stawione oczy jak u Oranty* w Soborze Sofijskim,] pobladła twarz. Mo\e i mógłbym ją
pokochać... Ale gąszcz wyciągał po mnie chciwe macki, czarna noc wzbierała wokół jak
wysoka, rozkołysana fali. Zrobiłem kilka niepewnych kroków i nagle zacząłem ucie-J kać
byle dalej od drzew, które ścigały mnie, orno-; tywały gałęziami, zatrzymywały. Dopadłem
do dziewczyny i nogi mi się ugięły. Objąłem ją za kolana i ostatkiem tchu wyszeptałem:
Ratuj mnie...
Przed kim, Andriju? spytała zdziwiona.
Na mojej zbielałej jak płótno twarzy pojawił się cień uśmiechu:
Niezle zagrane, prawda? Przez chwilę wyglądałaś jak prawdziwa bogini...
/
" Oranta monumentalna mozaika w głównej nawie Soboru Sofijskiego w Kijowie
przedstawiająca postać Matki Boskiej o modlitewnie wzniesionych rękach. (Przyp. tłum.)
ROZDZIAA DZIESITY
Zmykaliśmy w popłochu, ale las długo nie chciał wypuścić nas z objęć. Moje zdenerwowanie
udzieliło się Wice, samochód pędził jak stepowy koń: drzewa, domy, latarnie rozmazywały
się, tylko nieliczne czerwone światła sprawiały, \e na chwilę wszystko wracało do swych
normalnych kształtów. Ale ju\ za sekundę trudno było w to uwierzyć: oko łatwo
przyzwyczajało się do niewyraznego obrazu świata zza szyby pędzącego samochodu. Jeszcze
nigdy nie jechałem przez miasto z taką prędkością; siedziałem sztywny, uczepiony kurczowo
przedniego siedzenia, z trudem łapiąc równowagę na zakrętach. Przechodnie zmykali na
chodniki, napotykane samochody ostrzegawczo błyskały B5-,/ flektorami. Nie doje\d\ając do
swojej przecznicy, Wika gwałtownie nacisnęła hamulec, opony zapiszczały \ałośnie,
samochód zatrzymał się jak koń brutalnie zdarty wędzidłem.
Nie pojmuję, co się ze mną dzieje! Czuję się, jakby ktoś nagle otworzył drzwi i po
zacisznej cieplarni zaczął hulać mróz. W tobie jest jakaś ciemna siła, chcę
183
od niej uciec i nie mogę, jak w tym koszmarnym śnie, gdy nogi odmawiają posłuszeństwa.
A mo\e zaprzedałem się diabłu i to on cię omotał i popycha ku mnie? zaśmiałem się
chłodno. Pamiętam, miałem takiego kolegę, który we wszystkim dopatrywał się jakichś
diabelskich sztuczek. Wychodzimy kiedyś z restauracji, a on mówi: Popatrz, zaraz podpiszę
pakt z diabłem." Wbiega na skrzy\owanie (od babci wiedział, \e najłatwiej o czarta na
rozstajnych drogach tam dybią na swoje ofiary) i woła: Hej, diable, jeśli istniejesz,
przychodz, potargujemy się!" W tym momencie zatrzymuje się przy nim czarna' wołga z
kwadracikami na drzwiach, ochrypły głos woła: Na zamówienie jadę! Myślisz, \e ciebie
kolejka nie obowiązuje? Stawaj na końcu!" Facet był przekonany, \e diabła spotkał...
Stale tylko \arty ci w głowie, a ja czuję, \e coś jest nie tak, \e to maska, pod którą
ukrywasz swoje prawdziwe, ludzkie oblicze. Muszę zerwać ci tę maskę...
Chyba razem ze skórą... odparłem ponuro.
O co ci właściwie chodzi? Czemu stanąłeś mi na drodze? Nie chcę, \ebyś dzwonił, nie
chcę, \ebyś przychodził. Moi starzy wszystko mają ju\ zaplanowane: w przyszłym roku
kończę studia, potem idę na aspiranturę i wychodzę za mą\. To bardzo porządny chłopak,
znamy się od dziecka. Rodzice kupią nam spółdzielcze mieszkanie, obronię pracę i urodzę
dziecko. Potem chcę robić habilitację. Gotów jesteś wszystko mi popsuć, jesteś jak zły duch,
a ja, popatrz, wcielenie dobroci i niewinności zaśmiała się. Poczułem się, jakby mi kto
garść śniegu za kołnierz wsadził. Do widzenia, wolę, \eby mnie tu nikt nie spotkał.
Do widzenia. Będę wieczorem u Prahnimaków. Wysiadłem, przerzuciłem trencz przez
ramię i lekko
zatrzasnąłem drzwiczki. Wika stała oparta o błotnik, |
184
gruDy wełniany sweter i szare spodnie tworzyły ciemniejszą plamę na tle jasnej karoserii.
Błyski tańczącej na wietrze latarni ukazały jej pełne winy i \alu oczy; tak patrzy dziecko,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]