[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dziewczyna wyszła z domu głuchą jeszcze nocą, bo Marzy zachciało się Wody
Milczącej do praktyk.
Wodą Milczącą zwano wodę zaczerpniętą z jeziora z dala od czyichkolwiek oczu.
Trzeba ją było przynieść do domu nie spotykając nikogo i nie odzywając się
słowem.
Jeśli te warunki były zachowane, woda miała wielką siłę, szczególnie gdy
czerpana była w okresie, w którym miesiąca przybywało.
Dziewczyna szła szybko, bo ręka sztywniała od chłodu na ujęciu wiadra, woda
bryzgała lodowatym strumieniem na stopy.
Naraz w cieniu przed nią zastukały kroki.
Któ\ szedł tak rano?
Na nic jej zabiegi!
Zacisnęła z gniewem wargi mocno postanawiając nie odpowiedzieć, choćby ją
zapytano.
A nu\ zdarzy się, \e na wiadro nie spojrzą, wszystko jeszcze będzie dobrze.
Okrutnie jej się nie chciało iść drugi raz.
Nie po to wstała tak wcześnie, by teraz owoc wyprawy stracić.
Stanęła na samym brzegu drogi zasłaniając sobą wiadro i prosząc w duchu, by jej
nie dostrzegli.
Kroki zbli\ały się szybko.
Dwóch szło.
Gdy ją mijali, spojrzała.
Miłosz!
Jej Miłosz!
I chłopak Piszczorów!
Nie wytrzymała, chrząknęła.
Zasromała się, nie wiedzieć czemu, i niechcący przewróciła wiadro.
Milcząca Woda, cenna woda, popłynęła ciemną strugą przed stopy myśliwca.
Obejrzał się \ywo, zatrzymał, poznał przyrzeczoną.
- Ty\eś, Olsza?
- Jam jest.
- Na dobrą wró\bę czy na złą przedlałaś mnie wodą?
- Na dobrą - szepnęła cicho.
Odwa\yła się spojrzeć mu w twarz zaledwie widoczną w mroku.
Przyjął ten wzrok z przyjemnością.
Strona 41
Kossak Zofia - Grod nad jeziorem
Nie odchodził.
Byłby chętnie dziewczynie, co miała niezadługo zostać jego \oną, powiedział coś
miłego.
Nie wiedział jednak, jak to uczynić.
Czuł tak samo, jak czuli ludzie od wieków i czują dziś, lecz mowa skąpa,
nieskładna i twarda nie posiadała słów potrzebnych na wyra\enie bardziej
zawiłych uczuć.
Pieszczot nie znano.
Słów słodkich, miłych równie\.
Jedynym sposobem okazania przychylności było obdarowanie.
Miłosz zapragnął obdarować czymś Olszę.
Ale czym?
Nie miał nic cennego przy sobie.
śadnej błyskotki, tak miłej niewiastom.
- Jak wrócę, kupię dla ciebie paciorków u Wisza odlewacza...
- Kiedy wrócicie?
- ośmieliła się zapytać.
- Jutro, pojutrze...
- odparł rozgniewany jej nieprzystojną ciekawością.
- Na łów idziecie?
Zawahał się i nagle, jakby wiedziony potrzebą zwierzenia się komukolwiek,
rzekł: - Idę podpatrzyć tych obcych, których widziałaś latem w boru...
- Są\ tam jeszcze?
- wykrzyknęła przera\ona.
- Ten - wskazał oczami chłopca skulonego z chłodu - prawi, \e są...
Podejrzę, co czynią, i wrócę, a ty nie gadaj nikomu...
- Nikomu nie powiem - zapewniła.
- Jak wrócę, kupię paciorki, a tymczasem naści!
Podał jej krajkę wełnianą, barwioną czerwono, którą opasany był pod ko\uszkiem.
Sam nie wiedział, czemu to zrobił, ot tak, by zostawić coś dziewczynie w
miejsce tego dobrego słowa, którego powiedzieć nie umiał.
Po czym \wawo odszedł.
Nale\ało wszak wykorzystać chwilę, zanim stra\nik dzienny stró\y nie objął i
mo\na było ześliznąć się z wału do jeziora bez otwierania bramy, bez ciekawych
pytań, na co idzie się zasadzać, czemu chłopca bierze ze sobą, a czemu bez psa?
Gdy oddalili się parę kroków, Olsza ruszyła za nimi.
Puste wiadro kołysało się na jej przedramieniu, patrzyła, jak wspięli się po
ganku na wał, jak zarysowali się na wale przez chwilę na tle bielejącego ju\
nieba.
Miłosz wysoki, smukły, w skórę ciasno opięty, Bolech mały, skulony, zziębnięty.
Rozejrzeli się wokół ostro\nie, przysiedli, znikli.
Snadz zeskoczyli z wału na falochron.
Je jej!
Czy aby nie spadli do wody?
Nie.
Widno strzegła ich Dola.
Ju\ musieli dojść do przystani czepiając się wału palcami, stąpając uwa\nie po
oślizgłych, pochylonych pniach, bo uszu nasłuchującej dobiegło chrobotanie
czółna, a w chwilę pózniej plusk wody.
Płynęli.
Z kolei ona wskoczyła na kupę kamieni, przygotowanych u stóp wału dla obrony, z
kamieni na ganek, z ganku na wał.
Poło\yła się na nim płasko i spojrzała: w szarym brzasku zimowego ranka sunęli
szybko, odbijając się kijami od dna.
Opływali gród wokół zamierzając widno wylądować przy szyi półwyspu, jak
najbli\ej lasu.
Zledziła ich uwa\nie, a\ dobili do brzegu.
Rozwidniło się na tyle, \e mogła, choć z trudem, rozró\nić, co robią.
Przywiązali czółno do drzewa i jęli ładować w nie kamienie, a\ obcią\one
zanurzyło się całkowicie, znikło pod wodą, wsparło się o dno.
Był to zwykły, najczęściej u\ywany sposób ukrywania czółna.
Po powrocie wystarczyło nurknąć do wody, wyrzucić kamienie i wyciągnąć czółno
na powierzchnię.
Zatopiwszy łódz ruszyli w las.
Teraz Bolech szedł przodem.
Znikli.
"Poszedł - myślała Olsza zsuwając się z wału - poszedł!
Do obcych...
Strona 42
Kossak Zofia - Grod nad jeziorem
Bolech go wiódł...
Oj lelum!
Jeśli naprawdę do boginek go zawiedzie?"...
Oni szli szybko przez las.
Przez gołe gałęzie drzew prześwitywało blade jesienne niebo i tylko tam, gdzie
rosły sosny lub jodły, ciemniał zwykły mrok borowy.
Na dębach z\ółkłe, nieopadłe liście, mocne jak ze skóry, szeleściły głośno.
Miejscami w gęstym, zwartym lesie otwierały się jasne polany, których grunt
podmokły zni\ał się od brzegów a\ do le\ącego pośrodku jeziorka.
Idąc Miłosz rozglądał się ciekawie i dziwił w duchu sam sobie, \e nigdy tutaj
nie zaszedł.
Choć zaradniejszy, bardziej przedsiębiorczy od swych plemienników, podzielał
ich niechęć do szukania nowych dróg, poznawania nowych dziedzin, gdy nie
zmuszała do tego konieczna potrzeba.
Wędrowali cały dzień, przespali się pod spadającymi nisko gałęziami jodły.
Ciemny, pachnący ich namiot chronił kotlinę przykorzenną od wilgoci i zasłaniał
śpiących przed wzrokiem człowieka lub zwierza.
Rano ruszyli w dalszą drogę.
Szeroką smugą ciągnęły się oparzeliska, zwane wielkimi bagnami, lecz Bolech
znał pośród nich suche miejsca, pozwalające przejść bezpiecznie ka\dą porą.
Dodawał przy tym, \e trzeba uwa\ać, bo obóz obcych mo\e ju\ być niedaleko.
- Będziemy baczyć - zapewnił Miłosz, lecz w tej\e chwili uwagę jego odwrócił
ślad pazurów rysich na korze najbli\szego drzewa.
- Tylko co tu był, a wielki jak cielak - stwierdził.
Obaj podnieśli głowy do góry szukając pośród gałęzi płowego przyczajonego
drapie\cy.
- Gospodynie!
- jęknął nagle chłopiec i padł na ziemię.
Twarda pięść stłumiła dalsze jego słowa.
Równocześnie czterech zbrojnych skoczyło na Miłosza.
Nie wiedzieć, czy dawno ju\ śledzili idących borem, czy te\ dopiero wyskoczyli
z czaty?
Tak, to byli ci, o których powiadała Olsza.
Czapki z rogami turzymi na głowie, wielkie, lśniące naszyjniki, zakrywające
całą pierś, krótkie skórzane kaftany i miecze.
Niedługo trwała walka.
Darmo myśliwiec bronił się zawzięcie.
Ju\ mu wyrwano broń, związano i wleczono do obozu.
Obóz oddalony był od tego miejsca o kilkadziesiąt kroków zaledwie.
Składało go kilka szałasów licho skleconych z chrustu nakrytego sitowiem i
niewielkiej, przewiewnej szopy, której dach przymocowano do pni ściętych drzew
stanowiących słupy.
Pod dachem grunt był oczyszczony z trawy, stały pieńki, słu\ące zapewne za
siedziska, płonął ogień.
Na sękach, powstałych z odrąbanych gałęzi, wisiały łuki i broń.
Obcych było kilkunastu.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]