[ Pobierz całość w formacie PDF ]
słowa. Nareszcie ten przerwał przemocą:
Pan dobrodziej taki łaskaw. Nie wiem tylko, czy nie
będzie to złym interesem mieć lokatora studenta. Kasta to
sławna z pustej kieszeni i nieakuratności.
Nie troszcz się ani odrobiny o to! Byle ci było
117
wygodnie, na warunki zgodzimy się bez sporu. Mój
chłopcze, przywykłem cię uważać za syna.
Na poprzedniem mieszkaniu płaciłem trzysta wraz z
utrzymaniem. Kwartalnie z góry rzekł Józef tonem
urzędowym.
Za dużo! Profesorowa umie prowadzić interesa. Ale
musiały być wygody! No, ja ci dam to samo, o ile mogę, i
wezmę pięćdziesiąt mniej. Co do utrzymania, porozumiesz
się z moją gospodynią dzisiaj przy herbacie, bo cię nie
uwolnię. Rozweselisz nas! Bez protestu, bez wymówek!
Zaczynasz z punktu używalność swego kontraktu.
Chodzmy!
Józef zawsze uległy prośbie, z natury nie umiejący się
oprzeć naleganiom, dał się zaprowadzić do jadalni. Z
daleka zamienili z panną Maltas sztywny ukłon i zapewne
znudziliby się oboje z sobą, gdyby nie stary. Ten gadał i
jadł za trzech, sypał jak z rękawa anegdoty, plotki, gwałtem
wciągał Józefa do rozmowy, droczył się wnuczką. Ta,
zawsze milcząca i zalękniona, ukryła się za herbatnimi
przyborami, odpowiadała półgębkiem, śmiała się z
przymusem.
Józef jak automat się poruszał i rozmawiał, duszą gdzie
indziej, nie mogąc się pozbyć drżenia.
No zagaił wreszcie Maltas rozmówcie się o
tym utrzymaniu, wikcie i opierunku. To twój wydział,
Liziu.
Jak panu Reni będzie dogodniej! odparła z cicha.
Józef pierwszy raz spojrzał na nią. Czy było coś bardziej
apatycznego i niewyraznego, jak ta dziewczyna?
Nie będę w niczym utrudzał pani. Zastosuję się do
zwyczajów domowych rzekł z ukłonem.
Jestem pewny, że zgoda nasza nigdy zakłóconą nie
118
będzie zawołał Maltas z dobrodusznym uśmiechem. I
będzie ci wygodnie, na to licz z pewnością.
Będę się starała, aby panu na niczym nie zbywało
odszepnęła panna z westchnieniem.
Zanim się obejrzał, był już zagarniętym, otoczonym,
spętanym. I to w domu, który z dobrej woli wybrałby
chyba w ostateczności, z ludzmi, których instynktownie się
bał i unikał.
Oplatali go pomimo woli a on, łagodny, delikatny,
roztargniony, dał się prowadzić.
Gdy się nareszcie pożegnał, zbyt pózno było iść z wizytą
do profesorowej; ale pomimo zmęczenia spać nie chciał,
więc poszedł na miasto.
Cała suma tęsknoty, kochania, wzruszeń rozkosznych
opadła go ze zdwojoną siłą wśród pustej, cichej nocy
letniej, tak blisko tej nad wszystko ukochanej.
Bezwiednie krok zaniósł go na rynek, a potem w boczną
uliczkę, gdzie już i latarnie się nie paliły, tylko księżyc
srebrny oświecał okienka facjatek, parkany, drzewa
ogródków.
Do domu, który jego szczęście zawierał, doszedł i z
cicha gwiżdżąc piosenkę, dobrze Pepi znajomą, podniósł
oczy zakochane do jej okienka.
Ciemno było, spała już. Uśmiechnął się i odszedł bardzo
uspokojony.
Jeśli żyje on i ona, co złego trafić się mogło.
Potem odszedł i cisza zaległa uliczkę.
Był już na rynku, gdy zza parkanu, z altany, wyrwał się
śmiech nerwowy, urwany i stłumione szepty. Był już w
swoim mieszkaniu, gdy okienko Pepi zajaśniało światłem,
a drogą, którą on był przyszedł, kroczył hrabia Iwo, z
rękami w kieszeniach, czapką zsuniętą na tył głowy, i także
119
gwizdał. Na rynku zawrócił na lewo i wstąpił do kolegi,
gdzie zwykle grywano w karty do rana.
Nazajutrz Józef wesół i dobrej myśli ruszył do
ukochanej. Na rogu ulicy spotkał ją samą. Wyświeżona,
elegancka, szła prędko nie spostrzegła go, zajęta
wystawami sklepów.
Dogonił i pozdrowił uśmiechem.
Witam panią!
A, to pan! Dawno z powrotem? Zdaje mi się, że
dłuższy czas nie spotykałam nigdzie!
Mówiła swobodnie, lekko, pobieżnie podając rękę, którą
natychmiast znowu cofnęła.
Wczoraj wróciłem! odparł czując okropny strach
jakiś w duszy.
Dobrze się pan bawił? Ja doskonale: użyłam wsi,
jezdziłam konno, tańczono nawet na trawie. Niespodzianie
zebrało się duże i wesołe towarzystwo; nie pamiętam tak
miłych wakacyj. Pan już do pracy wrócił? Studenci już się
zbierają. Szkoda lata! Nie spostrzegłam, jak minęło.
Mnie wydało się bardzo długie. Miesiąc byłem
nieobecny! rzekł idąc obok ze zwieszoną głową,
instynktownie czując, że coś mu się dzieje bardzo złego i
że iść nie powinien.
Miesiąc! No, proszę! Mnie się zdaje, że to wczoraj
był maj!
A mnie się zdaje, że to już grudzień! odparł cicho.
I pan wrócił poetą. Dużo pan wierszy napisał? Dużo
grał?
On już nie umiał odpowiedzieć. Wzrok wlepił w ziemię i
miał ochotę głową bić o kamień, żeby coś innego czuć niż
[ Pobierz całość w formacie PDF ]