[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Johna ponuro ładującego broń i żywność na furgonetkę.
Za jego plecami dokazywały dzieciaki, ich śmiech był niepohamowany, a
ciała skręcały się w szaleńczej swobodzie, której John nigdy nie poznał.
Słońce świeciło jej prosto w oczy. Kłuło. Przetarła je machinalnie i
poczuła wilgoć na spodzie dłoni. Ból był zbyt duży. Zamknęła oczy.
Tylko na moment.
Był to błąd.
Wróciła na podwórko z koszmaru, a dzieci Salcedy były tam z innymi,
bawiąc się z tą swobodą, którą rodzi zaufanie, że ich rodzice nie są aż tak
szaleni, by spalić siebie samych latając helikopterami, skacząc ze
spadochronem i uprawiając gimnastykę w dżungli. Trawa była jaskrawo
zielona, a słońce nie boleśnie gorące, lecz ciepłe i życiodajne.
Sara wczepiła palce w ogrodzenie z siatki. Wpatrywała się w młode matki
bawiące się ze swoimi dziećmi.
Małe dziewczynki skakały przez skakankę. Ich wyliczanki przebijały się
przez wrzawę czynioną przez inne dzieciaki.
Pojawiła się matka prowadząca za rękę dwuletniego synka. Była ubrana
w biało-różowy strój kelnerki. Odwróciła się. Miała taki pogodny uśmiech
na ustach.
To była ona. Ona sama. Piękna. Promienna Sara nie skażona straszliwą
wiedzą, nie obciążona ponurą przyszłością. Wpatrywała się w tę dziwną
grupę za ogrodzeniem.
Wiedziała, że to nadchodzi. Niczym nieubłagane uderzenie boskiego
młota.
Ze skurczoną twarzą Sara napierała na ogrodzenie. Zaczęła krzyczeć w
ich kierunku, ale żaden dzwięk nie wydobył się z jej ust. Bezsilna,
potrząsała kurczowo trzymaną siatką ogrodzenia. Wyła bezgłośnie.
Uśmiech Sary-kelnerki opadał jak jesienny liść. Przez moment ich
spojrzenia skrzyżowały się w pozaczasowym wirze. Ale tamta odwróciła
się. Jeszcze raz uśmiechnęła się, gdy jej mały chłopiec radośnie
pokrzykując zaczął obsypywać piaskiem nogi swej mamy. Zmiała się
coraz serdeczniej, zapominając o Sarze przy płocie, tak jakby była ona
jedynie cieniem, złudzeniem wywołanym przez światło.
Na jaskrawym błękicie nieba rozkwitła nagle nieziemska biel. Dzieci
zapaliły się niby łebki zapałek. Paliła się Sara, wraz ze swym niemym
krzykiem wirując w zamkniętej pętli własnego piekła.
Nagłe uderzenie powietrznej fali unicestwiało przerażone matki i ich
dzieci w rozpętanym wirze nienawiści. Wycie Sary mieszało się z wyciem
wiatru i jak wstrząs elektryczny rozdzierało jej ciało, unicestwiało ją i...
... podniosła nagle głowę, wpatrując się w horyzont. Usiane kępami
roślinności wzgórza. Zciemniające się niebo, całe purpurowe o
zmierzchu. Dzieci nie opodal nie przestawały się bawić. Sara rzuciła
okiem na zegarek. Minęło nie więcej niż piętnaście minut. Zlana potem,
oparła się o stół. Przegarnęła ręką spocone włosy. Czuła, jak drży jej
każdy mięsień. Z trudem oddychała. Jak ciężko...
Mogła uciec ze szpitala, ale nie od szaleństwa, które usiłowało ją dopaść.
Sarze wydawało się, że Los, Przeznaczenie czy jakaś inna kosmiczna siła
stanowi realny byt narzucający swój porządek wszystkim rzeczom. Czas
sam w sobie byłby tylko jednym aspektem tego porządku. Jak arteria
biegnąca poprzez ciało Wszechświata, którą płynęły zdarzenia. Może
ludzie byli komórkami tego ciała, nie wiedzącymi wprawdzie dokładnie,
czym jest Wszechświat, ale posłusznymi jego prawom? Komórki, nawet
pojedyncza komórka, mogłyby - znalazłszy się we właściwym miejscu -
rozpocząć brzemienną w skutkach przemianę ciała. I to także mogłoby
stanowić część kosmicznego porządku - z góry określone miejsce
poszczególnych komórek, które mogą podejmować indywidualne decyzje
i tym samym decydować o swoim miejscu w ciele jako całości.
Sara wiedziała, że nigdy się nie dowie, czy jej wizja jest prawdziwa, czy
też fałszywa. Była zdzbłem porwanym przez huragan. Czy wierzyła w
kontrolujące bóstwo, czy też w siły przypadku, prowadzące swój ślepy
taniec w jakimś przeogromnym tyglu, to i tak wszystko, co mogła pojąć,
to chwilowy porządek rzeczy i ulotne przyczyny i skutki swoich własnych
czynów. A każde alternatywne działanie przepełnione było
nieprzewidywalnymi możliwościami (oczywiście dopóki sny stanowią
cząstki wzorca, zsyłanego nocą, w oślepiającym przebłysku nagłego
zrozumienia bardziej sercem niż głową, i otrzymującego w naszym
niespokojnym umyśle nową postać).
Dopóki ludzkość nie nauczy się patrzeć przez czas w obu kierunkach,
albo raczej poza czasem, musi zakładać, że jej działania przyniosą
pozytywne wyniki. Było to przekleństwo ludzkości: być świadomą siebie i
znać ograniczenia tej świadomości.
Ludzie grali w kości ze Wszechświatem.
Na tysiące małych sposobów, we wszystkich drobnych, pozornie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]