[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Najpew-męj jednak powód był inny. Czułem to samo: bałem się, że będę stał i patrzył na
rozgrywającą się przed moimi oczami grozę i widział, jak żywe ciało i krew trawią płomienie,
zadające niewyobrażalny ból.
Dwóch zakapturzonych mężczyzn wystąpiło naprzód i brutalnie ściągnęło z wozu pierwszego
więznia - kobietę o długich, siwych włosach, opadających gęstą kaskadą na ramiona i
sięgających niemal do pasa. Gdy powlekli ją w stronę najbliższego stosu, zaczęła przeklinać i
pluć, walcząc rozpaczliwie i próbując się uwolnić. Część tłumu ze śmiechem obsypywała ją
wyzwiskami. Lecz choć z niej drwili, kobieta o dziwo zdołała się uwolnić i puściła się pędem
naprzód w ciemność.
Nim strażnicy zdążyli zareagować, Kwizytor pogalopował obok nich; spod kopyt jego konia
bryzgało błoto. Chwycił kobietę za włosy, obracając rękę i zaci-
223
1
i
skając pięść. Potem szarpnął ją w górę tak gwałtom, nie, że wygięła plecy i o mało nie uniosła
się z ziem. Kobieta krzyknęła słabo, piskliwie, gdy Kwizytor wlókł ją z powrotem w stronę
strażników, którzy ra2 jeszcze ją chwycili i szybko przywiązali do jednego z pali na skraju
największego stosu. Jej los był przypieczętowany.
Zcisnęło mi się serce na widok stracharza, którego ściągnęli z wozu jako następnego. Ludzie
Kwizytora poprowadzili go na największy stos i przywiązali do środkowego pala. On jednak
nie stawiał oporu, nadal sprawiał wrażenie oszołomionego. Raz jeszcze przy-pomniałem
sobie jego słowa: mówił, że spalenie to jedna z najboleśniejszych śmierci i nigdy nie skazałby
na nie wiedzmy. Nie mogłem znieść widoku mojego mistrza czekającego na śmierć. Część
ludzi Kwizytora miała w rękach pochodnie. Wyobraziłem sobie, jak podpalają stosy, jak
płomienie strzelają ku stra-charzowi. Wizja ta była zbyt straszna; po policzkach popłynęły mi
łzy.
Próbowałem przypomnieć sobie, co powiedział mi mistrz o tym, że ktoś bądz coś czuwa nad
nami. Ze jeśli właściwie przeżyliśmy życie, w godzinie największej potrzeby to coś stanie u
naszego boku i użycz.
nam siły- Cóż, stracharz przeżył swoje życie jak nale-żyt robił wszystko, co uważał za
najlepsze. Zasłużył vvięc chyba na jakąś pomoc. Prawda?
Gdybym należał do rodziny, która uczęszczała do kościoła i częściej się modliła, zacząłbym
się modlić, flje wpojono mi jednak tego nawyku i nie wiedziałem, jak to zrobić. Nieświadom
tego co czynię, wyszeptałem coś do siebie. To nie miała być modlitwa, lecz przypuszczam, że
w istocie nią była.
_ Pomóż mu, proszę - szeptałem. - Proszę, pomóż mu.
Nagle włosy na karku zaczęły mi się jeżyć i poczułem głębokie, przejmujące zimno. Zbliżało
się coś z mroku. Coś silnego i bardzo niebezpiecznego. Usłyszałem, jak Alice sapnęła i
jęknęła głucho i świat pociemniał mi przed oczami, gdy więc odwróciłem się i sięgnąłem ku
niej, nie widziałem nawet własnej ręki. Pomruki tłumu zdawały się dobiegać z daleka,
wszystko stało się ciche i nieruchome. Czułem się odcięty od świata, samotny w ciemności.
Wiedziałem, że zjawił się Mór. Niczego nie widzia-tem, ale wyczuwałem jego obecność:
olbrzymiego, -rocznego ducha, potężnego ciężaru, który mógł Mnie zmiażdżyć, pozbawić
życia. Okropnie się bałem
224
225
0 siebie i o wszystkich niewinnych ludzi, zebrany^ na wzgórzu. Nic jednak nie mogłem
zrobić, tylko C2e kać w ciemności na koniec.
Kiedy wzrok mi się przejaśnił, zobaczyłem, jak Alj. ce rusza naprzód. Nim zdołałem ją
powstrzymać, wy. szła z cienia i skierowała się wprost w stronę stracha, rza i dwóch katów
przy środkowym stosie. Kwizytor był tuż obok i patrzył. Gdy się zbliżyła, zobaczyłem jak
zwraca ku niej wierzchowca i spina do biegu. Przez moment sądziłem, że zamierza ją
stratować ale zatrzymał konia tak blisko, że Alice mogła wycia, gnąć rękę i poklepać go po
nozdrzach.
Usta Kwizytora wygięły się w okrutnym uśmiechu. Wiedziałem, że rozpoznał w niej swoją
[ Pobierz całość w formacie PDF ]