[ Pobierz całość w formacie PDF ]
czerwoną twarz Packarda przeciął twardy uśmiech.
- W drogę! - krzyknął i karawana ruszyła między wzgórza.
Aaron poczuł zmianę w powietrzu. Nie chodziło o zimno; grzejące go piersi
nadal były blisko. Mimo to coś się zmieniało. Patrzył zafascynowany, jak ojcowie na
to reagują. Ich ciała lśniły nowymi barwami, ciemniejszymi i mniej jaskrawymi. Kilku
uniosło głowy, jakby wąchało powietrze.
Coś było nie tak. Ktoś nadciągał, by zakłócić tę świąteczną noc, ktoś
nieoczekiwany i niepożądany. Istoty wiedziały o tym i były przygotowane na taką
ewentualność. Czyż trudno było przewidzieć, że bohaterowie z Welcome przybędą
po chłopca? Czyż ci żałosni ludzie nie wiedzieli, że ich gatunek powstał z potrzeby
Ziemi, która chciała poznać siebie i dlatego rozwijając się, w końcu rozkwitła jako
ludzkość?
Dlatego oczywiste było, iż uważali ojców za wrogów, wyrzekli się ich i
próbowali zniszczyć. To była prawdziwa tragedia: ludzie, uważający, że ojcostwo
może być jedynie skutkiem małżeństwa dzieci, błądzili i psuli obrzęd.
Ludzie byli jednak ludzmi. Aaron mógł być inny, choć istniało
prawdopodobieństwo, że pewnie i on, jeśli wróci kiedyś do świata ludzi, zapomni o
wszystkim, czego się nauczy od ojców. Byli oni przodkami ludzi, a nasienie złożone
w ciele Lucy było takie samo jak to, z którego powstali pierwsi mężczyzni. Kobiety
istniały zawsze i jako osobny gatunek żyły z potworami. Brakowało im jednak
towarzyszy zabaw i stąd wzięli się mężczyzni.
Co za błąd, jakaś katastrofalna pomyłka. W ciągu kilku er z najlepszych
wyrośli najgorsi; kobiety zamienili w niewolników, a ojców zabili lub wygnali pod
ziemię. Zostało tylko kilka grupek, które próbowały powtórzyć pierwszy eksperyment i
stworzyć łudzi takich jak Aaron, mądrzejszych od poprzedników. Tylko poprzez
wmieszanie do rasy panów nowych chłopców można ją było uczynić łagodniejszą.
Szansa na to była niewielka, nawet bez wtargnięcia tych gniewnych dzieci,
trzymających broń w tłustych, białych piąstkach.
Aaron poczuł zapach Packarda oraz swojego ojczyma i stwierdził, że są mu
obcy. Od dzisiaj będzie podchodził do nich obojętnie jak do zwierząt obcego gatunku.
Czuł się bliższy temu cudownemu zgromadzeniu tajemniczych istot i wiedział, że w
razie potrzeby odda za nie życie.
Na czele jechał wóz Packarda. Z mroku wyłoniły się samochody pędzące na
zgromadzonych uczestników obrzędu z wyciem klaksonów i zapalonymi reflektorami.
Z paru pojazdów dobiegły wrzaski przerażenia, gdy ujrzeli całą scenę, lecz atak trwał
nadal. Strzelano. Aaron zobaczył, jak jego ojcowie cisną się bliżej, by go osłonić, a
ich ciała ciemnieją z gniewu i lęku.
Packard czuł podświadomie, że te stwory zdolne są do strachu. Do jego
obowiązków należało rozpoznawanie lęku i wykorzystywanie go przeciwko
złoczyńcom. Wykrzykiwał rozkazy do mikrofonu, prowadząc samochody na krąg po-
tworów. Na tylnym siedzeniu jednego z wozów Davidson zamknął oczy, modląc się
do Jahwe, Buddy i Groucho Marxa: "Daj mi siłę, daj mi obojętność, daj mi poczucie
humoru". Nic jednak nie przybywało mu na pomoc; ciągle coś bulgotało w jego
pęcherzu, coś ściskało mu gardło.
Na przedzie zazgrzytał hamulec. Davidson otworzył oczy (tylko odrobinę) i
ujrzał jedną z istot otaczającą samochód Packarda purpurowo-czarnym ramieniem i
unoszącą go w powietrze. Tylne drzwi otworzyły się i wypadła z nich Eleanor Kooker,
a za nią Eugene. Pozbawione dowódcy samochody wpadały na siebie, i po chwili
całą scenę zasnuł dym i kurz. Wśród odgłosów tłuczonych się szyb policjanci uciekali
z wozów. Słychać też było trzaski pękających dachów i wyrywanych drzwiczek,
cichnące wycie zgniatanych klaksonów, jęki miażdżonych policjantów.
Głos Packarda dobiegał jednak wyraznie. Szeryf wykrzykiwał rozkazy ze
swojego samochodu, choć ten był podniesiony wysoko, jego silnik wył, a koła
obracały się śmiesznie w powietrzu. Stwór trząsł wozem, jakby była to dziecięca
zabawka, aż otworzyły się drzwiczki od strony kierowcy i Jedediah spadł na ziemię
tuż obok fałdy skóry potwora. Davidson zobaczył, jak owija ona leżącego ze
złamanym kręgosłupem zastępcę szeryfa i wchłania w siebie. Widział Eleanor
stojącą przed górującym nad nią potworem, który właśnie pożarł jej syna.
- Jedediah, wyjdz stamtąd! - wrzasnęła i zaczęła strzelać w cylindryczną głowę
stwora.
Davidson wysiadł z samochodu, by lepiej widzieć. Zza stosów rozwalonych
pojazdów i zakrwawionych dachów obserwował pobojowisko. Istoty wycofywały się z
pola bitwy, pozostała tylko największa, trzymająca Packarda. Uspokojony Davidson
zmówił modlitwę dziękczynną do wszystkich bóstw. Demony znikały. Nie będzie
żadnej bitwy, walki rąk przeciwko mackom. Chłopiec zostanie zjedzony żywcem lub
użyty do ich planów. Właśnie, gdzie jest Aaron? Czy to nie ta drobna figurka
trzymana w górze przez odchodzące istoty?
Poganiani przekleństwami i oskarżeniami Eleanor policjanci zaczęli wychodzić
z kryjówek i otaczać pozostałego stwora. Mimo że był sam jeden, trzymał ich
Napoleona w śluzowatym uścisku. Aadowali w niego salwę za salwą, masakrowali
głowę i korpus, ale on zdawał się tego nie zauważać. Trząsł tak długo samochodem
Packarda, aż szeryf zaczął w nim latać jak zdechła żaba w blaszanej puszce. Wtedy
zabawa mu się znudziła i odrzucił pojazd. Powietrze wypełnił zapach benzyny,
wywołując u Davidsona mdłości.
Rozległ się krzyk:
- Na ziemię!
"Granaty? - pomyślał Davidson z przerażeniem. - Tylko nie to! Za dużo tu
benzyny!" Padł na ziemię. Zapadła nagła cisza, przerywana jedynie zawodzeniami
jakiegoś rannego, a potem rozległ się głuchy, wstrząsający podłożem huk
wybuchającego granatu.
Ktoś wołał Jezusa Chrystusa z triumfem w głosie.
Potwór stanął w ogniu. Płonęła cienka, przesiąknięta benzyną zewnętrzna
tkanka jego ciała; wybuch oderwał jedną z jego nóg, drugą uszkodził; z ran i kikuta
tryskała gęsta, bezwonna krew. Rozszedł się zapach przypalanego karmelu - istota
paliła się żywcem. Jej ciało zwinęło się i zadrżało, gdy płomienie objęły twarz. Demon
odchodził powoli od swoich prześladowców, nie wyrażając bólu.
Ten widok uradował Davidsona; czuł tę samą przyjemność, jak przy
rozgniataniu butem meduzy. Była to jego ulubiona letnia zabawa z czasów
dzieciństwa. Przypomniał sobie ciepłe popołudnie w Maine.
Z wraku samochodu wyciągnięto Packarda. To musiał być człowiek ze stali -
stanął prosto i zaczął wzywać ludzi do pogoni za wrogiem. Lecz w chwili jego
największej chwały kawałek ciała płonącego potwora oderwał się i spadł w kałużę
benzyny, w której stał szeryf. Natychmiast jego samochód i dwóch ratowników
otoczyła chmura ognia. Nie mieli żadnych szans na ucieczkę z szalejących płomieni.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]