[ Pobierz całość w formacie PDF ]
przetarty szewiot rozdarł się z cichym piskiem i Korotkow miękko usiadł na zimnej podłodze.
Boczne drzwi za orkiestrionem z hukiem zatrzasnęły się za Kalesonerem.
Bo\e& zaczął Korotkow i nie dokończył.
W okazałym pudle z zakurzonymi, miedzianymi rurami rozległ się dziwny dzwięk, jakby
pękła szklanka, potem stłumiony, głuchy warkot, dziwny chromatyczny pisk i uderzenie
dzwonów. Potem dzwięczny akord w tonacji dur, dziarska, bogata fala tonów i cała
trzypiętrowa \ółta skrzynia zagrała, przesypując w swym wnętrzu pokłady zle\ałych
dzwięków.
Auny, płomieni huk, po\ary&
W czarnym prostokącie drzwi ukazała się nagle pobladła twarz Pantelejmona. W jednej
chwili uległ metamorfozie. Jego oczka zaświeciły triumfalnym blaskiem, wyprę\ył się,
trzepnął prawą ręką po lewej, jak gdyby przerzucał niewidzialną serwetkę, zerwał się z
miejsca i bokiem, na ukos, jak koń lejcowy, ruszył po schodach, uło\ywszy ręce w taki
sposób, jakby trzymał w nich tacę z fili\ankami.
Dym się nad rzeką Moskwą słał&
Co ja narobiłem? przestraszył się Korotkow. Maszyna wypuściwszy pierwsze,
zle\ałe dzwięki, ruszyła gładko, napełniając opustoszałe sale Matzapu rykiem i grzmotem
wydobywającym się jak gdyby z tysiąca lwich paszcz.
W surducie strzelców gwardii szarym&
Poprzez wycie, łoskot i bicie dzwonów przedarł się klakson samochodu i wtedy frontowym
wejściem powrócił Kalesoner Kalesoner wygolony, mściwy i grozny. Otoczony
złowieszczą, niebieskawą poświatą zaczął posuwiście wchodzić po schodach. Włosy zaczęły
podnosić się na głowie Korotkowa; jęknąwszy, wybiegł przez boczne drzwi za orkiestrionem
i po krętych schodach wypadł na wysypane szutrem podwórze, a potem na ulicę. Pędził ulicą
jak ścigana zwierzyna, słysząc jak w ślad za nim głucho dudni gmach Alpejskiej Ró\y :
Na murach Kremla cesarz stał&
Na rogu ulicy doro\karz wściekle machając batem podrywał klacz do biegu.
Bo\e! Bo\e! zaszlochał gwałtownie Korotkow. To znowu on! Co się dzieje?
Brodaty Kalesoner wyrósł na jezdni tu\ koło doro\ki, wskoczył do niej i zaczął walić
doro\karza po plecach, nawołując cienkim głosikiem:
Ruszaj! Ruszaj, hultaju!
Klacz szarpnęła się, zaczęła wierzgać, po czym pognała pod palącymi uderzeniami bata,
napełniając ulicę łoskotem pojazdu. Przez obfite łzy Korotkow widział, jak błyszczący
kapelusz spadł z głowy doro\karza i wysypały się z niego na wszystkie strony poskręcane
banknoty. Gwi\d\ąc, pogonili za nimi chłopcy. Doro\karz, obejrzawszy się, ściągnął z
rozpaczą lejce, ale Kalesoner zaczął tłuc go wściekle po plecach, wyjąc:
Jedz! Jedz! Zapłacę!
Doro\karz wrzasnąwszy rozpaczliwie:
Ech, wasze zdrowie, zginąć przyjdzie, czy jak? puścił klacz cwałem i wszystko
zniknęło za rogiem.
Korotkow szlochając popatrzył na szare niebo mknące szybko nad głową, zachwiał się i
krzyknął boleśnie:
Dość ju\ tego! Ja tego tak nie zostawię! Zdemaskuję go! Podskoczył i uczepił się pałąka
tramwaju. Pałąk pomachał nim kilka minut i zrzucił przed zielonym, ośmiopiętrowym
budynkiem. Wbiegłszy do westybulu Korotkow wsadził głowę w czworokątny otwór w
drewnianym przepierzeniu i spytał olbrzymiego, granatowego czajnika:
Gdzie jest biuro roszczeń, towarzyszu?
Siódme piętro, dziewiąty korytarz, mieszkanie 41, pokój 302 odpowiedział czajnik
kobiecym głosem.
Siódme, dziewiąty, czterdzieści jeden, trzysta& trzysta& ile\ to& trzysta dwa
mruczał Korotkow wspinając się po szerokich schodach. Siódme, dziewiąty, siódme, stop,
czterdzieści, nie, czterdzieści dwa& nie, trzysta dwa buczał ach, Bo\e, zapomniałem,
przecie\ czterdzieści, czterdziestka&
Na siódmym piętrze minął troje drzwi, na czwartych spostrzegł czarny numer 40 i
wszedł do bezkresnej sali kolumnowej o dwóch rzędach okien. W jej kątach le\ały rulony
papieru, a cała podłoga zasłana była zapisanymi strzępkami. W głębi majaczył stolik z
maszyną do pisania, a przy stoliku siedziała złotowłosa kobieta i podparłszy ręką policzek,
cicho nuciła piosenkę. Obejrzawszy się niepewnie dookoła, Korot kow zobaczył, jak z
estrady za kolumnami zeszła cię\kim krokiem potę\na postać mę\czyzny w białym kontuszu.
Jego marmurową twarz zdobiły szpakowate, obwisłe wąsy. Uśmiechając się niezwykle
uprzejmie grzecznym, martwym, gipsowym uśmiechem, mę\czyzna podszedł do Korotkowa,
czule uścisnął mu rękę i stuknąwszy obcasami rzekł:
Jan Sobieski.
To niemo\liwe& odpowiedział wstrząśnięty Korotkow.
Mę\czyzna mile się uśmiechnął.
Niech pan sobie wyobrazi, \e wielu się dziwi powiedział z obcym akcentem. Ale
nie pomyślcie sobie, towarzyszu, \e mam coś wspólnego z tym bandytą. O, nie. Przykry zbieg
okoliczności, to wszystko. Wniosłem ju\ podanie o zatwierdzenie mojego nowego nazwiska
Socwychowski. O wiele ładniejsze i nie tak niebezpieczne. Zresztą, je\eli panu to nie
odpowiada mę\czyzna z urazą skrzywił usta nie będę się narzucał. Zawsze znajdziemy
ludzi. To nas szukają.
Ale\ nic podobnego, co pan& \ałośnie wykrzyknął Korotkow, czując, \e i tutaj
zaczyna się coś dziwnego, tak jak wszędzie. Rozejrzał się zaszczutym wzrokiem, bojąc się, \e
skądś mo\e wychylić się wygolone oblicze i jajowata łysina, po czym dodał szablonowo:
Bardzo mi przyjemnie, bardzo&
Leciutki, pstry rumieniec musnął marmurowego człowieka; ująwszy czule pod rękę
Korotkowa, pociągnął go do stolika, mówiąc:
Bardzo się cieszę. Ale proszę sobie wyobrazić, jaki kłopot nie mam nawet gdzie
pana posadzić. Zaniedbuje się nas, pomimo naszego znaczenia (mę\czyzna machnął ręką na
zwoje papieru). Intrygi& Ale niech pan się nie obawia, rozwiniemy się& Hm& I có\ pan ma
[ Pobierz całość w formacie PDF ]