[ Pobierz całość w formacie PDF ]
nie ma prawa postąpić z nią tak, jak się jemu żywnie podoba?
– Tu cię pożegnam, kochanie – powiedział Łajewski, zatrzymując się. – Ilja Michajłycz cię
odprowadzi.
Ukłonił się Kirilinowi, szybkim krokiem przeszedł na drugą stronę bulwaru, przeciął ulicę
i stanął przed domem Szeszkowskiego, gdzie świeciło się w oknach; w chwilę potem dobie-
gło trzaśnięcie furtką.
– Teraz pani zechce mnie wysłuchać – zaczął Kirilin. – Nie jestem młokos ani żaden Acz-
kasow, Łaczkasow czy Zaczkasow. Żądam poważnego traktowania!
Nadieżdzie zaczęło walić serce. Nie odpowiedziała ani słowa.
– Pani gwałtowną zmianę w stosunku do mnie z początku tłumaczyłem kokieterią – cią-
gnął Kirilin – ale teraz widzę, że pani po prostu nie umie postępować z przyzwoitymi ludźmi.
Pani po prostu chciała pobawić się mną jak tym ormiańskim pętakiem, ale ja jestem przy-
zwoity człowiek, toteż żądam, żeby ze mną postępowano jak z przyzwoitym człowiekiem. A
więc do usług...
– Tak mnie wszystko gnębi... – powiedziała Nadieżda, rozpłakała się i odwróciła głowę,
żeby ukryć łzy.
– Mnie też wszystko gnębi, ale co z tego?
Kirilin umilkł na chwilę, a potem wyrzekł z wolna i dobitnie:
– Zaznaczam jeszcze raz, łaskawa pani: jeżeli dzisiaj nie dojdzie do randki, to jeszcze dzi-
siaj zrobię skandal.
– Niech pani mnie puści dzisiaj – powiedziała Nadieżda i aż nie poznała własnego głosu,
tak był cienki i żałosny.
– Powinienem dać pani nauczkę... Przepraszam za mój ordynarny ton, ale muszę dać pani
nauczkę. Tak, niestety, muszę... Żądam dwóch schadzek: dzisiaj i jutro. Pojutrze będzie pani
całkiem wolna i może pani iść, gdzie się jej podoba i z kim łaska. Dziś i jutro!
Nadieżda podeszła do swojej furtki i zatrzymała się.
– Niech pan mnie puści! – szeptała rozdygotana, nic nie widząc w ciemnościach oprócz
białego munduru. – Pan ma rację, jestem okropną kobietą, zawiniłam, ale niech pan mnie pu-
ści... Ja pana proszę... – dotknęła jego zimnej ręki i znów drgnęła – ja pana błagam...
–- Niestety! – westchnął Kirilin. – Niestety! To nie leży w moich planach, bo chcę dać pani
nauczkę, a zresztą, madame, ja w ogóle nie wierzę kobietom.
– Tak mnie wszystko gnębi...
Nadieżda wsłuchała się w jednostajny szum morza, spojrzała na usiane gwiazdami niebo i
zapragnęła jak najprędzej skończyć z tym wszystkim, pozbyć się przeklętego smaku życia z
jego morzem, gwiazdami, mężczyznami, malarią...
– Tylko nie u mnie w domu... – powiedziała zimno. – Chodźmy gdziekolwiek.
– Pójdziemy do Miuridowa. Tam najlepiej.
– Gdzie to jest?
– Koło starego wału.
Szybkim krokiem poszła ulicą, potem skręciła w zaułek, który prowadził w stronę gór.
Było ciemno. Na bruku jaśniały gdzieniegdzie blade smugi blasku padającego z oświetlonych
okien, a jej zdawało się, że ona jak mucha to grzęźnie w atramencie, to znów wypełza na
światło. Kirilin szedł za nią. W pewnej chwili potknął się, omal nie upadł i parsknął śmie-
chem.
„Pijany... – pomyślała Nadieżda. – Wszystko jedno... wszystko jedno... Niech tam”.
Aczmijanow wkrótce też pożegnał się z całym towarzystwem i podążył w trop za Nadież-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]