[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Jeśli chciał ukryć złoto tutaj, to było to idealne miejsce! - krzyknął Michaił - Zupełne
odludzie!
- To prawda! - zawołałem. - Tylko nigdzie nie widać naszej piramidki.
Nie było też słupków ułożonych z kamieni. Chwilami nie wiedziałem już, czy
faktycznie kiedyś wiodła tędy droga, czy może ulegamy złudzeniu. Jednak za każdym razem,
gdy zaczynałem wątpić, pojawiały się jakieś ślady starożytnego traktu. Kilka razy
przelatywaliśmy nad studniami starannie wymurowanymi z kamienia.
- Ja bym na jego miejscu wsypał złoto do studni i zawalił! - krzyknął.
- Szkoda studni, poza tym nie zapominaj o warstwie wodonośnej.
- Co z tego? Złoto nie rdzewieje...
- Ale jeśli tu jest mokry piasek, tak zwana kurzawka, to już by tego nigdy nie
odzyskali - wyjaśniłem. - W takim piachu potrafią tonąć nawet kręgi studni. Dziadek mi
opowiadał, jak przed wojną wykopali studnię we wsi. W ciągu trzech dni ruch kurzawki był
tak silny, że kręgi betonowe wygięły się jak rura od odkurzacza, a po dalszych kilku dniach
odpłynęły gdzieś na bok i studnia przestała istnieć. Sztaby złota wsiąkłyby bez śladu. A grunt
mamy tu chyba głównie lessowy...
W ciągu dwóch godzin dolecieliśmy prawie do miasta. Wykonaliśmy łagodny zwrot i
znowu badaliśmy szlak. Tym razem udało nam się natrafić na rozsypaną kupę kamieni.
Michaiła znalezisko podnieciło do tego stopnia, że zdecydował się lądować. Osadził maszynę
na kawałku traktu akurat wolnym od traw. Dłuższą chwilę szukaliśmy widzianego z góry
usypiska. Wreszcie trafiliśmy w wysokich trawach na rozsypane głazy. Z bliska było jednak
widać, że nie tworzyły nigdy kształtu zbliżonego do tego z fotografii. Michaił wygrzebał
spomiędzy nich kilka zetlałych zupełnie kawałków materiału.
- Obo - zawyrokował wreszcie.
- Taki totem, jak opowiadałeś?
- Bo ja wiem, jak to po polsku nazwać? Wzgórek kultowy? Tu był taki zwyczaj, że
czasem w niebezpiecznych miejscach układano kilkanaście kamieni jeden na drugim, a
pomiędzy nie wtykano gałąz. Tak powstawało coś w rodzaju przydrożnej kapliczki.
Przechodzący dla zapewnienia sobie szczęścia musiał zostawić strzępek materiału i dołożyć
do stosu jeszcze jeden kamień... Jako prawosławny fundamentalista...
- To są prawosławni fundamentaliści? - zdumiałem się.
- Skoro są islamscy... Dobra, żartowałem z tym fundamentalizmem, ale tak czy siak
szmatek nie będę zostawiał. Natomiast, skoro już tu jesteśmy, może przywrócimy wygląd
pierwotny?
- Dobry pomysł - przyznałem.
Poukładaliśmy kamienie jeden na drugim tworząc dość stabilną, choć niewysoką
konstrukcję. Znalezliśmy też nowy kij i przywiązawszy doń wstążki i szmatki, których
większość rozłaziła się w palcach na skutek zbutwienia, ale te nylonowe trzymały się całkiem
dobrze, wetknęliśmy go pomiędzy głazy.
- Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek - mruknąłem, przypominając sobie przysłowie
związane ponoć z osobą Władysława Jagiełły.
- Wolę to rozpatrywać w kategoriach ratowania dziedzictwa kulturowego Mongolii -
zaprotestował z godnością mój towarzysz. - Słońce jest już nisko. Lecimy!
Polecieliśmy. Szef siedział na szczycie muru i w zadumie palił papierosa.
Przelecieliśmy nad nim i wylądowaliśmy na naszym lotnisku.
- I jak znaleziska? - zaciekawił się.
Opowiedzieliśmy o naszych dokonaniach. Pokiwał w zadumie głową.
- Stare szlaki - powiedział. - Pomyśleć, że jesteśmy o dwanaście dni drogi od naszego
kraju.
- Pociągiem tylko jakieś jedenaście dni - zaprotestował Michaił.
- Dziewięć dni z Ułan-Bator do Moskwy i jeszcze jeden, żeby dojechać do Warszawy.
- Miałem na myśli przebycie tego dystansu konno - wyjaśnił szef.
- Niemożliwe - uśmiechnąłem się. - Koń nie zrobi dziennie więcej niż 40 kilometrów.
- Jeden koń nie - Pan Samochodzik popatrzył w zadumie na step.
- Jednak w czasach, gdy imperium mongolskie rozciągało się od Chin do Podola,
posłańcy przebywali tę trasę w ciągu mniej więcej dwóch tygodni.
- Słyszałem o tym - powiedział Michaił. - Może wie pan coś bliżej na ten temat?
Szef uśmiechnął się.
- Oczywiście, opowiem wam. A więc posłańcy przebywali trasę około pięciu tysięcy
kilometrów. Odcinek podzielony był na kawałki nie dłuższe niż dwadzieścia kilometrów.
Kurier otrzymywał albo dokumenty, albo instrukcje ustne. Krępowano go bandażami
wykonanymi z jedwabiu i sadzano na ogiera. Pędził co koń wyskoczy, z szybkością około
dwudziestu kilometrów na godzinę. Na postojach specjalna ekipa przesadzała go z konia na
konia. Jechał tak po jakieś osiemnaście godzin dziennie, robiąc w tym czasie około 250-300
kilometrów. Nocą nie mógł jechać, nie było widać szlaku, mógł więc na stacji etapowej
przespać się kilka godzin, po czym znowu krępowano go jedwabiem i w drogę. Gdy docierał
do celu, miał prawo odpocząć kilka dni, po czym z nowymi rozkazami lub odpowiedzią na
list wracał.
- Fascynujące - mruknąłem. - A gdyby go tak opadły wilki?
- Ponieważ bezpieczeństwo kuriera było absolutnym priorytetem, mieszkańcy
poszczególnych osad w razie czego mieli obowiązek przydzielić mu eskortę. Gdyby kurier
zginął po drodze z ich winy, wycięto by w pień całą wieś, albo i całe plemię. Przypuszczalnie
gdyby nie był w stanie wyruszyć w dalszą drogę, ktoś musiał go zastąpić...
- To mi przypomina sztafety biegaczy u Inków - powiedziałem w zadumie - tylko że
tam wiadomości przenosili szybkobiegacze zmieniający się co kilka lub kilkanaście
[ Pobierz całość w formacie PDF ]