[ Pobierz całość w formacie PDF ]
raznie słyszał, jak mówi: Okaż swój lęk, jeśli tak właśnie
czujesz".
To dziwne, jak dobrze pamiętał jej głos. Mógłby pro
wadzić z nią rozmowę nawet pod jej nieobecność. Na ile
tego starczy, gdy już go opuści? Jeśli rzeczywiście wyje
dzie do Teksasu?
Na pewno blefowała.
Wszedł do jej pokoju. Otwarty kufer stał obok łóżka.
Nie był też pusty. Jak mógł zapomnieć, że jego żona nie
ma w zwyczaju udawać?
Gdzie ona jest?
Podszedł do łóżka i sięgnął po jej koszulę. Była tak
miękka i kojąca jak sama Giną. Nie musiał też zbliżać do
niej twarzy, by poczuć emanujący z niej znajomy zapach.
Wyszedł z sypialni, zszedł na dół, pokonał hol i wspiął
siÄ™ drugimi schodami do pokoju dziecinnego. Dawno mi
nęła już pora, o której dzieci powinny iść spać, ale wciąż
siedziały przy kominku, a pani Travers czytała im książkę.
Giną zdołała zyskać sobie sjanpatię nawet tej surowej
osoby. Wcześniej guwernantka nakazałaby dzieciom iść
do łóżka bez względu na okoliczności.
Devon spojrzał synowi w oczy.
- Naprawdę sądzisz, że Jake potrafiłby ją znalezć?
We wzroku Noela odmalował się lęk, ale chłopiec za
raz wyprostował się i, jak przystało na prawego dziedzi
ca majątku, okazał pewność siebie, choć Devon podejrze
wał, że wcale jej nie odczuwał.
- O tak, ojcze, jestem o tym przekonany.
Devon podał mu strój z miękkiej flaneli.
- To jej nocna koszula.
Noel wziął ją, ukląkł obok psa i przytknął mu ją do no
sa. Ogon zwierzęcia zaczął uderzać o podłogę.
- Znajdz ją, Jake - polecił chłopiec. - Szukaj.
Pies ruszył niezręcznym kłusem. Noel podał koszulę
ojcu.
- Wez ją ze sobą, tato, żeby od czasu do czasu przypo
minać psu jej zapach.
Devon wepchnął sobie zwój materii za pazuchę i zaraz
otoczył go kojący zapach Giny.
Znajdzie jÄ….
Pies czekał przy drzwiach wyjściowych, rzucając się na
nie całym ciężarem, jakby chciał je wyłamać. Devon przy-
piął mu smycz, która została z czasów, gdy trzymał włas
ne gończe. Podczas tej bezksiężycowej nocy nie mógł ry
zykować, że straci także i Jake'a.
Po krótkiej chwili Devon kłusował na swoim wałachu
przez pola, trzymając w górze latarnię, którą przyszyko
wał mu Winston. Kiedy znalazł się poza terenem posiad
łości, ujrzał w mroku światła niesione przez służących,
którzy także szukali swej pani.
Najpierw zatrzymał się przy domku Benjamina. Usiło
wał spokojnie wyjaśnić sytuację, ale strach wkradał się
w jego słowa. Lęk, przerażenie, samotność. Jak nigdy do
tąd, czuł się sam jeden na świecie.
Gdy Benjamin zrozumiał, że Devon nie może znalezć
Giny, wysłał swego dziewięcioletniego syna do domów in
nych robotników rolnych z wiadomością, że mają się ze
brać i wyruszyć na poszukiwania lady Huntingdon.
Devon patrzył, jak chłopiec wybiega na deszcz bez
kurtki ani nawet butów.
Ci prości ludzie, którzy pracowali na jego polach... Na
gle zdał sobie sprawę, że są jego najlepszymi przyjaciół
mi. W ciemności widział coraz więcej światełek latarni.
A jednak ci ludzie przybyli tak rychło wcale nie ze
względu na jego osobę. Pojawili się tylko dlatego, że ze
wszystkich sił pragnęli odnalezć kobietę, która stała się
istotną częścią ich życia, kobietę, która dzieliła ich pracę,
radości i smutki.
Kobietę, która nie dbała o pozycję społeczną i przywileje,
lecz najzwyczajniej w świecie szanowała tych właśnie ludzi.
Devon powściągnął konia i zsiadł. Jake skoczył mu na
pierś zabłoconymi łapami i zaszczekał głośno.
Devon wydobył zza pazuchy mokrą już nocną koszu
lę Giny. Dawał ją psu do powąchania już co najmniej tu-
zin razy. Wątpił, by miała w sobie jakiś zapach prócz wo
ni deszczu, ale wciąż jeszcze nie stracił nadziei.
- Szukaj, Jake - polecił psu, jakby zwierzę rozumiało
nie tylko słowa, lecz także powagę sytuacji. - Szukaj.
Pies ostro szarpnÄ…Å‚ smyczÄ…, prawie wyrywajÄ…c Devono-
wi rękę ze stawu. Ruszyli przed siebie, zostawiając konia.
Tak wiele osób przybyło na poszukiwania, że ktoś nie
wÄ…tpliwie siÄ™ o niego zatroszczy.
Jake zatrzymał się, zaszczekał w ciemność, a potem pobiegł
znowu. Devon trzymał wysoko latarnię, ale jej światło nie się
gało daleko. Zaledwie widać w nim było kiwający się ogon psa.
Jednak szczekanie brzmiało teraz inaczej, tak jakby
pies chciał mu coś powiedzieć.
A potem to zobaczył. W blasku latarni ujrzał coś ja
śniejszego, coś, co nie było tylko wytworem gry świateł
i cieni. Coś, co nie znikło, gdy padło na nie światło.
Odnalazł Ginę.
Jak gdyby czując, że coś z jego panią jest nie w porząd
ku, Jake położył się obok niej, oparł jej głowę na stopach
i zaskowyczał przeciągle.
- Benjamin! - zawołał Devon, a potem opadł na kola
na i oświetlił leżącą. Miała zamknięte oczy i bardzo bla
[ Pobierz całość w formacie PDF ]