[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ostateczny cel, chociaż olbrzymie paprotniki przesłaniały trzy pierwsze piętra. Na ile mógł się
zorientować, nie było tu najmniejszego nawet śladu życia, nic nie poruszało się w otworach
okiennych. Ale poprzedniego wieczora widzieli w nich światło.
- No, dobra. Idziemy! - Ross odszedł od krat. Szerokim gestem wskazał wybrany
przez nich cel.
Musieli torować sobie drogę, używając miotaczy i własnych rąk do wyrąbywania
ścieżki między małymi, odizolowanymi przesiekami utworzonymi przez zwalone gigantyczne
pnie. Sapiąc i potykając się, dotarli do trzeciej polanki.
- Wystarczy - powiedział Ross. - Zawracamy. Na szczęście wyłaniający się od czasu
do czasu z gąszczu szczyt wieży służył im za przewodnika. Podchodzili do budowli od tyłu. Z
tej strony było mniej zarośli, musieli więc szukać kryjówek, zwracając baczną uwagę, czy
jakiś zwiadowca albo szpieg ich nie obserwuje. Travis poruszał się wyjątkowo ostrożnie,
jakby w każdej chwili spodziewał się zasadzki.
Przeszli może połowę drogi do podstawy wieży, kiedy usłyszeli przenikliwy pisk.
Znieruchomieli. Okrzyk wojenny stworzenia, które miało swe legowisko w czerwonym holu!
Odgłos został zniekształcony przez dżunglę i Travis nie potrafił stwierdzić, skąd pochodził.
Wojenny skowyt stanowił jedynie początkowy sygnał do istnej wrzawy. Spomiędzy
krzaków wystrzelił jakiś ptak, zmierzając w panice prosto na dwójkę mężczyzn. W ostatniej
chwili skręcił i minął ich bezpiecznie. Wdzięczne, smukłe stworzenie o nakrapianej sierści
oraz pojedynczym, zakrzywionym rogu mignęło, zanim Travis mógł z całą pewnością
stwierdzić, że je w ogóle widział.
Skowyty wściekłości nie ustawały. Musiało być więcej tych bestii - może całe stado!
A odgłosy świadczyły, że toczyła się tam walka. Travis wyobraził sobie Ashe'a, który
przyparty do muru, stawia czoła śmiertelnemu wrogowi. Indianin puścił się pędem. Ross
zrównał się z nim i za chwilę rzucili się wspólnie na krzaczasty żywopłot, zmierzając prosto
do podnóża wieży.
Travis potknął się, stracił równowagę i runął na murawę. Przez chwilę leżał
nieruchomo u wejścia do wieży - długiego, wąskiego otworu. Z wnętrza budynku dolatywały
odgłosy zażartej walki. Ross minął go błyskawicznie i puścił na oślep wiązkę błękitnych
płomieni.
Apacz zerwał się na nogi i kiedy wbiegli do środka bezpośrednio na prowadzącą do
góry rampę, znajdował się tuż za swoim towarzyszem. Jeden ze skowytów
rozbrzmiewających na górze zakończył się zdławionym kaszlem. Na dół stoczyła się masa
matowoczerwonego futra o bezwładnych nogach, płaskim, wąskim łbie łasicy z obnażonymi
zębami, drgająca, szarpana śmiertelnymi konwulsjami. Ross odskoczył w bok.
- Promień miotacza! - zawołał. - Szefie! Ashe! Jesteś tam?
Jakakolwiek odpowiedz musiała utonąć we wrzasku zwierząt. Pomimo przyćmionego
światła mężczyzni dostrzegli barierę biegnącą w poprzek rampy. Barykada stała tu
najwidoczniej od jakiegoś czasu. Teraz widniała w niej dziura, w której zaklinowały się dwie
czerwone bestie walczące o przejście. Tuż za nimi obnażała kły trzecia.
Travis oparł sobie na przedramieniu lufę miotacza i wycelował z precyzją snajpera w
podskakującą głowę łasicy. Futrzasty stwór zaryczał i stoczył się po rampie.
Jedno ze stworzeń przy otworze zobaczyło dwójkę obcych poniżej i cofnęło się,
pozwalając drugiemu przejść przez barierę. Samo odwróciło się, aby skoczyć na Rossa.
Promień miotacza trafił w przednie łapy. Bestia wrzasnęła wściekle i runęła na ziemię, dra-
piąc zaciekle zadnimi nogami, próbując się podnieść. Ross wypalił ponownie i zwierzę
znieruchomiało. Jednak walka za barykadą nie ustawała.
- Ashe! - zawołał Ross, a Travis, łapiąc oddech, powtórzył wołanie. Nie mieli ochoty
przechodzić przez otwór w barterze i natrafić na promień z miotacza archeologa.
- Haaaaalooooo! - Okrzyk odbił się upiornym, nieludzkim echem i doleciał gdzieś z
góry albo z przodu. Jednak obydwaj go usłyszeli. Minęli barierę i wbiegli do szerokiego holu.
Wnętrze rozświetlały palące się głownie, które leżały na podłodze w dalekim końcu,
jakby zrzucono je z wyższej kondygnacji. Ominęli nieruchome ciało jednej z czerwonych
bestii. Inna, wlokąc bezwładne zadnie kończyny, pełzała ku nim. Travis bez namysłu ją dobił.
Promień miotacza zgasł, zanim mężczyzna zdążył oderwać palec od spustu. Kolejna próba
potwierdziła jego obawy - energia się wyczerpała.
Usłyszeli drapanie na drugiej rampie, w dalekim końcu holu. Ross stanął u podnóża,
unosząc miotacz. Travis nachylił się, aby podnieść jedną z głowni. Zakręcił nią w powietrzu,
rozbudzając tlący się koniec do życia.
Ross wycelował w szarżującą łasicę, lecz chybił. Rzucił się w bok, przekoziołkował
przez barierkę na podłogę. Bestia popędziła za nim w dzikim szale. Travis zakołował
pochodnią, celując płonącą głownią w wężową głowę napastnika.
Jedna z potężnych przednich łap wydarła pochodnię z ręki Apacza. Lecz Ross zdążył
już stanąć na nogach i przygotować miotacz. Czerwony drapieżnik padł jak rażony gromem.
Travis cofnął się chwiejnie, aby podnieść drugą pochodnię.
- Haaaaloooo! - Znów ten krzyk z góry.
Ross odpowiedział.
- Ashe! Tutaj, na dole...
Na rampie zapadła cisza, ale Travis zastanawiał się, czy nie czeka tam na nich więcej
łasicogłowych. Z bezużytecznym miotaczem nie miał zamiaru wspinać się w nieznane.
Kamienny nóż nie wystarczyłby do obrony.
Czekali, nasłuchując. Nikt ich nie atakował, więc Ross ruszył przodem. Travis
podążył za nim, niosąc nową pochodnię. Po kilku krokach chwycił Murdocka za ramię i
zrównał się z nim. Coś tam w górze na nich czekało.
Travis zanurzył pochodnię w ciemnościach i wtedy zobaczył, że Ross trzyma miotacz
w pogotowiu...
- Wejdzcie! - Słowa brzmiały dość zwyczajnie, lecz odnieśli wrażenie, jakby Ashe'owi
brakowało tchu i mówił wyższym głosem niż zazwyczaj. Ale to naprawdę był Ashe, cały i
zdrowy. Wkroczył w krąg światła i czekał, aż do niego dołączą. Tyle że nie był sam. Za nim
[ Pobierz całość w formacie PDF ]