[ Pobierz całość w formacie PDF ]
go na amen. Nadkomisarz zapalił reflektorek i podeszliśmy ostrożnie do powalonego wroga.
Opleciony siatką krepującą wyglądał jak wielka szynka. Na twarzy miał gustowną kominiarkę
ze sklepu z wyposażeniem paramilitarnym.
- Wpadłeś - powiedziałem. - Trzymaj ręce tak, żebyśmy je widzieli. - Jesteś
aresztowany. Wszystko co powiesz, może być użyte przeciwko tobie - dodał nadkomisarz.
Od strony furgonetki przybiegli trzej policjanci. Zaraz też dołączyli do nas dozorca i
funkcjonariusz czuwający wewnątrz budynku.
Oświetliłem latarką fundament szkoły. Nawet się nie zarysował, tylko plama kopcia
wskazywała miejsce odpalenia ładunku.
- Co to było, do diabła? - zdumiałem się.
- Błysnęło jak ze spawarki - stwierdził jeden z policjantów z furgonetki. - Jak petarda
antyterrorystyczna...
Nadkomisarz spojrzał na mnie, a ja na niego. Oświetliłem związanego siecią kolesia
na ziemi. Łapska jak u goryla...
- To nie Litwin! - wrzasnął policjant.
Jak na komendę rzuciliśmy się w stronę wejścia do szkoły. Po chwili dogonił nas
dozorca z kluczami. Popędziliśmy po schodach i korytarzem do biblioteki. Alarm ciągle wył.
Drzwi były otwarte. Wpadliśmy do środka z bronią w ręce. Pusto. Stalowa szafa, w której
trzymano zielnik i inne cenne druki, stała otworem.
- Którędy mógł pobiec? - zapytałem. - Przez nowe skrzydło?
- Od strony skarpy też jest posterunek - uspokoił mnie. - Trzeba wezwać posiłki,
otoczyć gmach, nie wymknie się.
W tym momencie naszych uszu dobiegł daleki pogłos. Ktoś strzelał z pistoletu
gazowego. W chwilę potem wpadliśmy do najstarszej części obiektu. Brat nadkomisarza leżał
nieprzytomny, ciągle trzymając w ręce pistolet gazowy. Woń nitrochlorobenzenu
uniemożliwiała oddychanie.
- Wyciągnij go stąd - rozkazałem.
- A ty?
Wskazałem uchylone drzwi, prowadzące gdzieś w bok. W zamku sterczał klucz.
- Uważaj na siebie.
- Ty też, bo może gdzieś tu jednak siedzi...
Za drzwiami zaczynały się schodki. Już po chwili zorientowałem się, że prowadzą na
wieżę, gdzie szkoła urządziła małe obserwatorium astronomiczne. Biegłem, przeskakując po
dwa, trzy stopnie. Z góry słyszałem odgłosy walenia w coś drewnianego. Dokąd chciał uciec?
Na dach kolegiaty? Pewnie tak.
Wpadłem do pracowni na szczycie wieży. Teleskop, atlasy nieba, pomoce naukowe,
jakieś stoliki i globusy i otwarta klapa w dachu.
Wyszedłem na dach. Omiotłem go światłem latarki. Tuż koło zejścia spoczywała
niewielka butla z gazem. Nieoczekiwanie zapaliły się latarnie na dole. Widocznie któryś z
policjantów zdołał usunąć zwarcie... W ich świetle spostrzegłem wreszcie uciekiniera. Był
daleko, kilkaset metrów ode mnie. Uwieszony paralotni powoli opadał ku ziemi, aż skrył się
za budynkami stojącymi na skraju skarpy...
W ciągu następnych dwóch godzin przeszukaliśmy plażę i kilkanaście hektarów. W
tym czasie na posterunku przesłuchiwano złapanego przez nas nieznajomego. O trzeciej nad
ranem wróciłem z nadinspektorem do komendy.
- Trzeba spisać protokół - westchnął. - Daliśmy się wystawić do wiatru jak szczeniaki.
- Wspólnik detonuje petardę, aby upozorować wysadzanie fundamentu, a w czasie gdy
go łapiemy, Vytautas włamuje się do biblioteki... - układałem sobie wszystko w głowie.
- Zgrał to idealnie. Nie mógł widocznie wyłączyć alarmu, więc w chwili gdy
wybuchło, po prostu wyłamał drzwi. Włączyła się syrena, a my myśleliśmy, że to od wstrząsu
przy detonacji - uzupełnił. - Niestety, krzyknąłeś, że go mamy, i to przy włączonej
radiostacji... Wszyscy się zbiegli, a on w tym czasie rozpruł sejf i zwiał na wieżę. Tam wpadł
na mojego brata, ale widać był przygotowany, nie dał się zaskoczyć... Wdrapał się na górę i
bezczelnie odleciał paralotnią...
- Moja wina.
- Moja też - pokręcił głową. - Następnym razem będziemy lepsi.
- A ten wspólnik?
- Spróbujemy z niego coś wycisnąć...
Spisaliśmy wszystko i wróciłem do akademika. Zasnąłem natychmiast.
***
Jak czuje się człowiek, który przespał tylko trzy godziny? Wziąłem lodowaty
prysznic, wypiłem pół dzbanka kawy i przejrzałem się w lustrze.
- Niedobrze z nami, panie Daniec - mruknąłem do swojego odbicia.
Jeszcze jeden prysznic. Spróbowałem przywołać na twarz odrobinę optymizmu. Nie
za dobrze mi to wyszło... Jeszcze jedna kawa? Lepiej nie, bo czułem już przyspieszone bicie
serca. Poranek był przyjemnie chłodny, co odrobinę pomogło mi odzyskać formę.
Przyjechałem na wykop z pięciominutowym opóźnieniem.
Doktor Hreczkowski stał już nad dziurą w ziemi, deliberując najwyraźniej nad
kolejnością zadań.
- Może pogłębimy tu, od strony fundamentów kościoła? - zaproponowałem.
Zamyślił się na dłuższą chwilę.
- Dobra - zadecydował - zobaczymy, co ciekawego się pokaże...
I poszedł. Ująłem szpadel w dłoń i z niechęcią spojrzałem na szarą ziemię u swoich
stóp.
- Coś pan dziś niewyspany - zauważył Piotrek, stając obok ze swoim szpadlem.
- Tajemnica państwowa - odpowiedziałem z kamienną powagą.
- Nie chce pan mówić, to trudno - westchnął.
Zabraliśmy się do roboty. Niebawem natrafiliśmy na cieniutką warstewkę czarnego
koloru.
- Poziom humusu pierwotnego? - zagadnąłem.
Przyjrzeli się jej uważnie.
- Chyba tak - mruknął Sebastian. - Tu był kościół, tu rosło trochę trawy pod murem, a
tu nawet coś jakby resztki trójkąta murarskiego - grzebnął szpachelką koło ściany.
Grudki wapna i okruchy cegieł zbiły się tam niemal w litą skałę.
- Jak to nazwałeś? - zdziwiłem się.
- Trójkąt murarski - wyjaśnił. - Jeśli buduje się na przykład dom, to na poziomie ziemi
przy ścianie powstaje taka warstewka z odrobinek tynku, zaprawy, słowem z wszystkiego, co
spada z góry.
- Sprytnie - mruknąłem. - Zdaje się, że muszę pogadać z doktorem, żeby przeniósł
mnie na niższe stanowisko. Lepiej znacie się na archeologii niż ja...
Machnął tylko ręką. Zadokumentowaliśmy warstwę i zrobiliśmy niwelację. Zeszliśmy
w głąb. Jeszcze dwa sztychy łopatą i kolejne doczyszczenie powierzchni... Przerwa
śniadaniowa. Poleciałem do pobliskiego sklepiku i strzeliłem sobie mrożoną kawę.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]